W świecie malezyjskich murali [DUŻO ZDJĘĆ!]

Muszę przyznać, że według mnie Georgetown to najładniejsze miasto Malezji. Muszę też przyznać, że ze względu na swoje murale, to chyba jedno z najbardziej unikalnych miast na świecie.

Połowę drogi do Georgetown pokonaliśmy autostopem, drugą – autobusem. Z Cameron Highlands ruszyliśmy z kciukiem wyciągniętym w górę. Szło bardzo dobrze, ale przyblokowaliśmy się w mieście Ipoh. Będąc w centrum miasta, nie chciało nam się szukać drogi na wylotówkę, dlatego szybko wpakowaliśmy się do autobusu, aby jeszcze tego samego dnia być na miejscu.

Złoty biznes

Georgetown jest miastem uroczym. Piękne uliczki i… nietypowe murale. Ale o nich za chwilę. Z ciężkimi plecakami ruszyliśmy na poszukiwania pokoju, który stałby się naszą bazą na najbliższe trzy noce. Przeszliśmy kawałek miasta i trafił nam się naprawdę dobry deal. Pokój z klimatyzacją za 35 zł. Czysty, względnie zadbany. Z małym okienkiem i uszkodzonym zamkiem w drzwiach, ale co tam. Po krótkiej dyskusji zdecydowaliśmy się. Poszedłem do naszego hotelarza uiścić opłatę.

trip-56

Wracam na górę, wchodzę do pokoju i nagle słyszę TO. Słyszę TO bardzo głośno.

– Fuck, mamy meczet za oknem – powiedziałem do Brysi.

– I co?

– Nie pośpimy. Będą nam śpiewać o świcie i wzywać na modlitwy.

Faktycznie, nie myliłem się, bo przerabiałem podobne scenariusze w Indiach. Nad ranem muezin dał o sobie znać. Wiecie jak to jest, człowiek coś kupuje, wydaje mu się, że robi dobry interes, że złapał Pana Boga za nogi, a dosłownie 30 sekund po transakcji dostaje w twarz. Szczęście w nieszczęściu, że mam w sobie zdolność szybkiej adaptacji i potrafię zasnąć w naprawdę ciężkich warunkach.

To był nasz najgłośniejszy nocleg podczas całego tripa. Kolejnej nocy do hotelu wprowadzała się jakaś duża ekipa białasów. Ile oni narobili hałasu, to nawet pięciu muezinów nie dałoby rady! Nie wspominając o dziwkach za oknem, które krzyczały swoim wyglądem. Może to wszystko brzmieć, jakbym narzekał, ale na dobrą sprawę, bardziej nas to bawiło niż wkurzało. Takie uroki wyjazdu z plecakiem : )

trip-54

trip-55Czesi

Kolejną śmieszną sprawą w Georgetown, a nawet w całej Malezji, była para z Czech. Poznaliśmy ich w drodze do Cameron Highlands. Na miejscu mijaliśmy się wielokrotnie, wymieniając uśmiechy.

Idąc uliczkami Georgetown, znów ich spotkaliśmy. Siedzieli w barze, popijając drinka. Znów wymieniliśmy krótkie „ahoj”, podzieliliśmy się poradami na temat promu na wyspę Langkawi i pożegnaliśmy. Miałem wziąć od nich numer telefonu, żeby spotkać się za kilka dni w kolejnym miejscu, ale doszedłem do wniosku, że nie ma takiej potrzeby, bo pewnie i tak na siebie trafimy.

Nie myliłem się. Kilka dni później, spacerując po Langkawi, naprzeciwko nas stanęła znajoma para z Czech. Wtedy postanowiliśmy, że to nie przypadek i trzeba to przypieczętować małą posiadówą na plaży.

Częste spotkania w Azji Południowo-Wschodniej nie są rzadkością, bo zazwyczaj wszystkie blade twarze poruszają się podobnym szlakiem turystycznym, ale jednak do tych Czechów mieliśmy wyjątkowe szczęście.

A wiecie, że moje nazwisko po czesku to nie Maj tylko Kwiecień? : )

Murale

Był meczet, była para z Czech. Wróćmy więc do głównego tematu wpisu, czyli murali. Georgetown jest miastem naprawdę wyjątkowym ze względu na sztukę uliczną. W wielu miejscach możecie trafić na różnego rodzaju murale i grafiki na ścianach. Przybierają one różną formę: od ogromnych malowideł na całą ścianę, po małe, niemalże niewidoczne.

Rozbawiła mnie jedna grafika. Do wystającej ze ściany rury ktoś dorysował oczy i uszy słonia. Genialne w swej prostocie. Niektóre murale są naprawdę nietypowe. Przykłady musicie zobaczyć na zdjęciach, bo słowami tego wyrazić się nie da.

Najlepiej jest ruszyć na pieszą wycieczkę po mieście w poszukiwaniu murali. Dzięki temu można odkryć naprawdę ciekawe miejsca, a każdy odnaleziony mural cieszy podwójnie. Od czasu do czasu można zatrzymać się w jakiejś knajpce na dobre jedzenie lub kawę mrożoną.

trip-64

trip-60

trip-59

trip-51

trip-58

Filmowy wyjazd z Georgetown

Kolorytu całości dodaje to, jak opuszczaliśmy Georgetown. Czułem się jak bohater filmu. Trochę nawet jak James Bond.

Nasza łódź wypływała o 7.30. Po pobudce ruszyliśmy w kierunku portu, zatrzymując się po drodze u hindusa na małe zakupy. Port był tuż za rogiem więc nie reagowałem na powolne ruchy kucharza, który właśnie smażył nam naleśniki bananowe na śniadanie.

Zabraliśmy nasze jadło i już nieco bardziej żwawym krokiem ruszyliśmy w kierunku przystani. Niestety, po dotarciu okazało się, że to nie tutaj. Promy na Langkawi odpływają z innego miejsca! Patrzymy na zegarek – 10 minut do godziny zero.

Biegniemy z plecakami, ja w tym swoim kapeluszu. Przytrzymuję go jedną ręką, żeby nie spadł, w drugiej trzymam naleśniki od hindusa. Brysia pędzi za mną, rozglądając się nerwowo za drugą przystanią.

– Taxi! krzyczę w końcu.

Podbiegamy do kierowcy, mówimy mu o promie na Langkawi.

– O której wypływa łódź? – pyta.

– 7.30!

– Go, go, go!

Pakujemy się do taksówki. Ja ciągle w tym swoim kapeluszu, spod którego spływają mi krople potu, naleśniki leżą na środkowym siedzeniu. Potem szybki bieg przez tunel, port, przystań. Nerwowa sytuacja zakończyła się jednak pełnym sukcesem. Zdążyliśmy na styk, obyło się bez strzelaniny i świat został uratowany. Parę godzin później popijaliśmy drinki pod palmą na plaży Langkawi. A naleśniki bananowe od hindusa były wyborne.

https://zyciejestpiekne.eu/wp-content/uploads/michalmaj-03.jpg

Dzięki za przeczytanie wpisu. Będę wdzięczny, jeżeli udostępnisz do innym w social media lub napiszesz poniżej w komentarzach, co o tym myślisz. Twoje zaagnażowanie naprawdę dużo dla mnie znaczy.

Michał Maj podpis

KOMENTARZE CZYTELNIKÓW