Z plecakiem- Wywiad z Kubą Fedorowiczem

Wywiad z Kubą Fedorowiczem

Do mojej podróży do Indii zostało kilka dni. Ostatnio wpadłem na pomysł, aby przedstawić Wam kilka osób, które inspirują mnie do kolejnych wyjazdów i sprawiają, że nie mogę wytrzymać, by spakować plecak i pojechać oglądać inny świat. Od dziś, co jakiś czas pojawiać się będą wywiady z osobami, które tanim kosztem zwiedzają kawał świata. W pierwszym odcinku  wywiad z Kubą Fedorowiczem- 23 latkiem, który od kilkunastu miesięcy jeździ po Ameryce Południowej. Wywiad jest długi i bardzo inspirujący- przeczytajcie koniecznie, bo to nie tylko źródło cennych informacji ale także niesamowita ilość inspiracji i motywacji. Aż chce się wstać i pojechać na drugi koniec świata : )

Kuba, jeżeli możesz przedstaw się czytelnikom i napisz kilka słów o sobie

Już mnie przedstawiłeś, ale niech będzie jeszcze raz – nazywam się Kuba Fedorowicz, mam 23 lata :] Jeżeli chodzi o kilka słów ‘o mnie’ to zawsze jest z tym jakiś zgrzyt. Jak napisać to tak, żeby nie wyjść na zadufanego w sobie gościa, jak to się mówi – zainteresować czytelników swoją osobą i żeby zrobić to jeszcze w jakiś oryginalny sposób najlepiej.. Przyznam się, że nie wiem, dlatego zrobię to ‘neutralnie’, jak mi się wydaje. Jestem z Warszawy, geograficznie rzecz biorąc z centrum kraju, więc stosunkowo wszędzie było mi blisko – w góry, nad morze, do lasu i na jeziora. Sporą część dzieciństwa spędzałem na Białostocczyźnie, na świeżym powietrzu, biegając i jeżdżąc rowerem po okolicach. Jako dziecko, na wakacje jeździłem z rodzicami, którzy jak na geografów przystało, zaszczepili we mnie pasje do spędzania czasu na łonie natury i interesowania się tym, co się dzieje dookoła. Ojciec nauczył mnie też kilku harcerskich sztuczek i mimo że harcerzem nigdy nie byłem, to do dziś składam ciuchy w kostkę, a w plecaku noszę nóż typu finka :] Ukończyłem studia licencjackie na kierunku Gospodarka Przestrzenna na Wydziale Geografii i Studiów Regionalnych UW. Jeśli miałbym wskazać jakąś rzecz, bez której trudno by było mi żyć, to byłby to ruch i sport. Nie lubię siedzieć w jednym miejscu, a przynajmniej nie przez długi czas. Chyba że po jakiejś wyrypie, kiedy z czystym sumieniem mogę się wyluzować :] Sportów wszelakich nie unikam wcale. Czy to ping-pong, wspinaczka czy tzw. ‘podnoszenie ciężarów’ :] Grałem przez kilka lat w klubie siatkarskim, trenowałem aikido, a potem judo, biegałem i skakałem, żeglowałem po morzach i jeziorach, złaziłem pieszo trochę górek, z kilku też zjechałem na nartach, niekoniecznie nawet w pobliżu wyciągów narciarskich. Natomiast mój rozmiar buta to 46. To tak w ramach oryginalności :]

No i oczywiście kilka słów o twojej podróży. Dlaczego akurat wybrałeś Amerykę Południową? Jak długo jesteś w drodze i kiedy planujesz wrócić do Polski?

Ściślej mówiąc, to wybrałem generalnie Amerykę Łacińską, wszystko jedno było mi gdzie, ale to też tylko ‘na start’. Początkowo bowiem moja podróż miała trwać tylko osiem miesięcy, a ja chyba coś planowałem, że do kraju wrócę od drugiej strony, przez Azję. Trochę nie wyszło, bo w drodze jestem już siedemnasty miesiąc, z czego ponad rok w samej Ameryce Południowej. Ameryka Łacińska interesowała mnie pod względem kulturowym. To oczywiście utarty frazes, bo tak samo interesuje mnie Afryka czy Azja, a nawet Europa, którą już udało mi się trochę poznać, ale coś było w tych zdjęciach w internecie, że mnie urzekło :] A tak na poważnie, to intrygowała mnie różnorodność – jak to możliwe, że w krajach, w których mówi się tym samym językiem, wszystko niby ma być podobnie, a jest tak różnie? Jak to możliwe, że w takiej Argentynie można znaleźć tyle różnorodnych krajobrazów? Jak to możliwe, że zostało tam tyle jeszcze takiej dzikiej przestrzeni, takich nieskażonych gór i tyle ukrytej magii? Oczywiście podróż zrewidowała pewne moje wyobrażenia, ale można powiedzieć, że przecież o to chodzi. Pamiętam, że o Azji przeczytałem, że jest nieco łatwiejsza w podróżowaniu niż Ameryka Łacińska. Chodziło chyba wtedy o język angielski, którym można się dogadać tu czy tam, z tamtym czy owym. A może bardziej podobają mi się latynoski? :] Tak głośno myślę, bo przyznam się, szczerze, że nie pamiętam. To było jasne dla mnie od razu, że w tą stronę. Jednym z pierwszych punktów był przelot przez Atlantyk jachtostopem, a ja ruszałem w odpowiednim czasie by się załapać na pomyślne wiatry. Niestety, wtedy coś nie zagrało do końca, ale nie żałuje. Od początku miała być to włóczęga po kosztach, autostopem, jak najbliżej ‘ziemi’ i ludzi, ale także podróż przede wszystkim w głąb siebie – poznawcza, odkrywcza i wybaczcie, że użyje tego słowa – ‘duchowa’. Nazwa grandtour nie jest wcale przypadkowa. Tylko moja podróż miała być bez konkretnych planów czy założeń na dłuższą metę. A na pewno nie takich, których by nie można było zmienić. A do kraju nie wiem kiedy wrócę, bo to już od pół roku jest ‘za chwilę’ i coś się dzieje takiego, że znów się wszystko odwleka, tak jak np. teraz :] Jak powiedział kiedyś Lao Tzu, tu cytuje z pamięci– dobry podróżnik nie ma sztywnych planów i nie jest nastawiony na ‘dojeżdżanie’ gdzieś. Sądzę jednak, że powrót do kraju nastąpi naprawdę już ‘wkrótce’. No chyba, jak mnie kiedyś pewna osoba nauczyła, że będzie inaczej… :]

Wywiad z Kubą Fedorowiczem
Powiedz nam, jakie to jest uczucie wziąć plecak i po prostu wyjść z domu? Pamiętasz jakie uczucia Tobą miotały na samym starcie?

Gdy obchodziłem okrągły rok w podróży pisałem o tym na swoim blogu. Zainteresowanych dokładniejszym opisem odsyłam do tego wpisu. Generalnie jednak mogę powiedzieć, że mieszało się we mnie kilka uczuć. Przede wszystkim wielkie podniecenie. Od ostatnich egzaminów na studiach, napisaniu pracy licencjackiej, trochę tak na wariata wszystko, podekscytowanie rosło aż do ostatniej chwili. Na dzień przed wyruszeniem, w nocy spałem ledwie 3h, po części dlatego, że sobie zostawiłem kilka rzeczy, jak zwykle, na ostatnią chwilę, po części z tego powodu, że nie mogłem się już doczekać. Oto ruszam w nieznane, na spotkanie przygody życia. Nie wiem co będzie za kilka godzin, kogo spotkam, gdzie będę spać i jakie decyzje mnie czekają… Z drugiej strony była też obawa – jechałem bez znajomości języka, do ponoć niebezpiecznych krajów, do innego wręcz świata, gdzie miałem być tym ‘obcym’ – gringo. Ale też obawiałem się czy dam radę, czy sprostam oczekiwaniom nie tyle dobrych znajomych i bliskich, którzy wiedzieli o wyjeździe i moich planach, ale przede wszystkim swoim wymaganiom i swoim ambicjom… Wierzyłem jednak, że wszystko ułoży się samo z siebie, że muszę być otwartym i elastycznym, a będzie dobrze. I było :]

A teraz wróćmy jeszcze wcześniej. Kiedy włączyło Ci się takie ciśnienie na podróże? Kiedy poczułeś potrzebę odkrywania? Jak myślisz, co lub kto na Ciebie wpłynął?

Ciśnieniem bym tego nie nazwał. To był raczej zew. Chociaż może to synonimy? Wiedziałem, że jeśli nie wyjadę to będę tego bardzo żałować. Czas między licencjatem, a studiami magisterskimi wydawał się odpowiedni. W każdym razie, wydaje mi się, że pierwszym momentem, gdy poczułem, że chce ‘odkrywać świat’ była moja szkoła pod żaglami. Miałem 15 lat i na pokładzie żaglowca sts. Fryderyk Chopin pokonałem dystans ze Szczecina do Lizbony, odwiedzając po drodze Wyspy Kanaryjskie, Gibraltar i Ceutę. Pamiętam, że wtedy zamarzyło mi się żeglowanie po całym świecie, śmigając po rejach żaglowców czy jako deckhand pracując na różnych jachtach. To był chyba pierwszy taki pomysł na podróż, bo sobie wtedy powiedziałem, że kiedyś to zrobię. Może za dużo naczytałem się anegdot z książki pt. ‘Znaczy Kapitan’? :] Zwłaszcza utkwił mi w pamięci mój pomysł nie na opłynięcie Hornu lub przepłynięcie przez Atlantyk, o czym to większość żeglarzy polskich generalnie marzy, jak mi się zdaje, ale właśnie na żeglugę wzdłuż wybrzeży Brazylii (?). W tej chwili, to moje marzenie sprzed kilku lat ma się zaraz spełnić! :] Z czasem pomysły się zmieniały, idee na podróż ewoluowały, ale mogę powiedzieć, że spory wpływ na mnie miał mój ojciec, który oprócz tego, że się dużo wspinał w górach, to sam przemierzył kawałek Azji, Europy i Afryki jeżdżąc autostopem, śpiąc po kątach i żyjąc za mniej więcej dolara dziennie. Kiedyś czasy były inne i nikt nie słyszał o czymś takim jak chociażby hostele dla backpackerów. Było może ciekawiej, trudniej, ale też i paradoksalnie bezpieczniej. To już inny temat. Faktem jest, że czasem łapie się na tym, że myślę sobie po cichu, iż chciałbym żyć w poprzedniej epoce, mniej uregulowanej, zorganizowanej, może bardziej interesującej, bardziej ‘naturalnej’… W epoce silnych charakterów. Poniekąd, oczywiście, bo porównywać się nie da, za dużo czynników, za dużo zmian nastąpiło. Wpływ miały na mnie także gry RPG, co może niektórych zdziwić :] Ale tam człowiek wciela się najczęściej w postać awanturnika, takiego Hana Solo z Gwiezdnych Wojen albo w Wiedźmina, poszukiwacza przygód, który z dala od domu, sam albo z grupą przyjaciół, przemierza dzikie ostępy, galaktyki, poznaje różne dziwne postacie w tawernach… W egzotycznych, odległych miastach znajduje zadania czy pracę, którą następnie trzeba wykonać by ruszyć dalej. Ma to coś w sobie z włóczęgi, bycia wagabundą. Z wędrowania po górach, przez lasy, dżunglę, borykając się z różnymi potworami i labiryntem lochów w poszukiwaniu skarbu… :] Dziś już nikt nie walczy z hydrami, skarbów nie szuka się w zamkach, ale idea podróżowania nie różni się zbytnio. A gry RPG rozpalają wyobraźnię. I tak też rozpaliły moją! :]

Wywiad z Kubą Fedorowiczem

Zapewne będzie Ci ciężko wybrać, ale jakie wspomnienie z tej podróży uważasz za najlepsze? W jakim momencie miałeś wszystkiego dosyć i chciałeś wrócić do domu?

Nie mogę wybrać tego jednego wspomnienia i uznać, że było w jakiś sposób lepsze czy gorsze od innego. Każde było inne. Były momenty, gdy czułem jak wariuje mi w żyłach krew, kiedy żyłem całym sobą, ciesząc się jak dziecko, nie mogąc pomieścić w ciele tyle pozytywnej energii, która uchodziła ze mnie na wszystkie strony. Pamiętam gdzieś w Peru wsiadłem na pustą pakę do ciężarówki. To była prosta platforma z deskami po bokach, do przewożenia siana. Jak głupi biegałem w kółko i skakałem ciesząc się wiatrem we włosach. Albo jak gdzieś w Ameryce Centralnej, po kilkugodzinnej, nocnej wędrówce wąską ścieżynką przez dżunglę, stanąłem na szczycie wulkanu (> 4000 m npm), pod rozgwieżdżonym niebem, dysząc ledwo na skutek rozrzedzonego na tej wysokości powietrza i cieszyłem się, że to już koniec :] Ale nie powiem, że to czy inne podobne wspomnienie, jest najlepsze. Pamiętam jak się czułem w różnych miejscach, czasem o czym myślałem, jaki zapach dominował tu czy tam, kolor tamtych przenikliwych oczu. Pamiętam gorące, lepkie powietrze, luz i smak wódki na pokładzie s/y Luka w Panamie, pamiętam poczucie izolacji i totalnego bezmiaru gdy przemierzałem na piechotę Salar de Uyuni i tłok w meksykańskim metrze. Pamiętam jak na początku podróży wszystko było dla mnie takie nowe, takie interesujące i pamiętam też, jak czasem byłem zmęczony, maszerując któryś z rzędu kilometr po obrzeżach miast, w 40 stopniowym upale, z plecakiem na grzbiecie. Przydarzyło mi się mnóstwo cudownych rzeczy, spotkałem fantastycznych ludzi i nieraz śmiałem się do łez, ale były i takie momenty, gdy siedziałem godzinami na plecaku na rynku jakiegoś miasteczka na zadupiu, bez pomysłu co dalej i w którą stronę iść, nie mogąc otrząsnąć się z jakiejś beznadziei… Ale nigdy nie czułem, że mam dość, że chce wracać pierwszym samolotem. Często myślę co tam słychać w domu, co robią moi znajomi, co by było jakbym wrócił, ale za chwile coś nowego przykuwa moją uwagę i znów jestem ‘tu i teraz’.

Teraz parę słów o autostopie. Przejechałeś kawał Ameryki w ten sposób. Sam też lubię stopa, ale wiele osób mówi, że stopem się jeździć nie da, że to niebezpieczne. Powiedz, jak ty oceniasz jazdę autostopem po Ameryce? Czy było ciężko i czy spotkałeś się z jakimiś niebezpiecznymi momentami?

Cóż, stopem jeździć się da, ale potrzeba mieć do tego czas. Wzdłuż głównych dróg, a w większości krajów Ameryki Łacińskiej jest to słynna Carretera Panamericana, generalnie nie ma problemów. Jednak samochodów osobowych w krajach takich jak Peru, Boliwia, Ekwador czy Gwatemala praktycznie nie ma na drogach, albo jeżdżą z rzadka, więc na stopa łapie się najczęściej wolne ciężarówki. Zdarzyło mi się też jechać stopem w autobusach, które zabierały mnie z jakiegoś pustkowia, a kierowcy byli na tyle mili, że nie chcieli ode mnie pieniędzy za bilet. Ale i było tak, że marne 100 kilometrów jechałem 9h tirem! Trzeba było trochę postać nieraz przy drodze, ale prędzej czy później ktoś mnie zawsze zabierał. Najdłużej zdarzyło mi się czekać 6h i to na dość ruchliwym odcinku, co mnie naprawdę zaskoczyło. Zazwyczaj jakieś problemy zaczynają się gdy się chce dojechać do miejsca położonego nieco „na uboczu”. Zwłaszcza gdy nie są one na liście najciekawszych atrakcji danego kraju w bibliach lonely planet. W wielu krajach Ameryki Południowej są drogi, gdzie dziennie przejeżdża ledwie kilka samochodów. Są też takie, gdzie nie jeździ nic, oprócz mleczarki o 6 rano. Często więc bardziej opłaca się zapłacić kilka pesos za colectivo, jeśli jest taka możliwość, niż stać przez dwa dni w jakimś zapomnianym miejscu. Natomiast czy autostop jest niebezpieczny? Wielu ludzi mówi też, że jazda na nartach jest niebezpieczna. Jazda może być tak samo bezpieczna jak i ryzykowna. W tzw. krajach trzeciego świata, stan techniczny pojazdów bywa często opłakany – niesprawne hamulce, silniki, które powinny być wymienione już ze trzy razy, brak pasów bezpieczeństwa… Jeśli do tego dodamy kiepskie drogi, zdradliwe, wąskie wiraże w górach, nad przepaściami po kilkaset metrów, fatalne oznakowanie i kierowców, których nie obowiązują limity czasu jazdy i bywa, że śpią po 3-4h na dobę, to robi się ciekawie. Dla mnie jednak najbardziej niepewnymi momentami były spacery przez niezbyt ciekawe podmiejskie sektory, gdzie widok białego przyciąga uwagę. Jakoś na drogę wylotową trzeba wyjść przecież. W przypadku większych miast, takich jak na przykład stolice, jest to wręcz niemożliwe, bo człowiek musiałby iść kilka dni przez przedmieścia. W takich sytuacjach lepiej więc pojechać colectivo albo tanim autobusem do najbliższej mniejszej miejscowości i wysiąść gdzieś na drodze „pośrodku niczego”. Nie zawsze jednak jest taka możliwość. Bywa też, że kierowca wyrzuca autostopowicza w losowym miejscu późną nocą i teraz trzeba sobie radzić. Czasem można liczyć na tani nocleg w przydrożnym hospedaje, a czasem nie pozostaje nic innego jak długi spacer w pole i namiot. Są też takie sytuacje, gdy trzeba jakoś przeczekać noc, bo ryzyko jest zbyt duże. Raz mi się zdarzyło spać w centrum miasta na dachu 15 piętrowego wieżowca :] Podsumowując, autostopem jeździć się da, ale nie jest to jazda dla każdego. Potrzeba cierpliwości i jakiegoś zacięcia, pewnej dozy otwartości na ludzi i nowe sytuacje, a także umiejętności radzenia sobie w okolicznościach, w których tak naprawdę nie chcielibyśmy się nigdy znaleźć. Ale warto bo satysfakcja jest później ogromna, wrażenia z zakurzonej paki pickupa niezapomniane, a i poznać można niesamowitych ludzi. No i kwestie oszczędnościowe :]

Co do niebezpiecznych momentów, to oprócz tych obiektywnych, wymienionych powyżej, miałem jeden taki, który mógł mnie dużo kosztować. Złamałem jedną z zasad autostopu i straciłem kontrolę nad tym, co się dzieje. Krótko mówiąc, znalazłem się w pędzącym samochodzie osobowym z trzeba złodziejami, z których jeden zamachał mi przed oczami fałszywą legitymacją policyjną. Chcąc, nie chcąc, musiałem grać w tą grę. Szukali kasy, tak najłatwiej. Obok mnie, na siedzeniu siedział facet, który grał rolę ‘współpasażera’, jego policjant też ostentacyjnie przeszukał i kazał pokazać kasę. Ten wyjął z kieszeni cały portfel pełen euro i dolarów, tak na zachętę. Ja nigdy nie podróżuje z dużą gotówką, 30 dolarów to max. Przeszukał mi w końcu plecak, niby to szukając narkotyków. Znalazł netbooka, lustrzankę, paszport, karty. Zrobiło się gorąco, za wcześnie padł ustalony sygnał i kierowca się zatrzymał przed końcem akcji, a ja zdążyłem tylko wepchnąć z powrotem do plecaka to, co było w zasięgu, w ogromnym pośpiechu i wyskoczyłem z samochodu, który odjechał z piskiem. Po chwili go już nie było widać. Ja zostałem sam, późnym popołudniem, na pustej drodze po środku boliwijskiego altiplano. Na dobrą sprawę straciłem tylko komputer i kasę, bo przeglądając rzeczy znalazłem na szczęście paszport i karty, a także ku zdziwieniu mój aparat fotograficzny. Uratowało go to, że był obklejony taśmami, z pęknięciami na LCD itd. Pięć minut później, gdy adrenalina trochę opadła, doszło do mnie, że nie byli to profesjonaliści, bo skończyć się to mogło utratą wszystkiego. Dosłownie. Obwiniam tylko i wyłącznie siebie, bo wsiadając do tego samochodu oddałem inicjatywę. Może też jakoś wewnętrznie się tego obawiałem, bo słyszałem różne opowieści tego typu, od których włos się jeży na głowie. Nie wiem czy mieli broń, w każdym razie ja nie byłem w stanie zrobić nic. Ale to było jedyne takie doświadczenie, które w obliczu tylu nieprawdopodobnych, pozytywnych historii, jakie mnie spotkały nie jest w stanie przeważyć szali. Ostrożność jednak trzeba zachować zawsze, nawet w takich krajach, gdzie autostopem się jeździ super, jak Chile i Argentyna.

Wywiad z Kubą Fedorowiczem

A jak złapałeś autostop na Antarktydę? ; )

Właściwie to był jachtostop :] W Ushuaia miałem się spotkać z dobrymi znajomymi, których poznałem na polskim jachcie w Panamie. Spędziłem na pokładzie Luki niemal miesiąc, szukając jachtostopu do Kolumbii. Umówiliśmy się wtedy, że oni opłyną Horn, spotkamy się na końcu świata i wrócimy razem na północ. Niestety, gdy już zbliżaliśmy się do Ziemi Ognistej, ja lądem, oni morzem, dostałem wiadomość, że mają bardzo poważną awarię i muszą wracać do Panamy. Trochę mi to wtedy, pamiętam, podcięło skrzydła. Kupiłem butelkę wina, kilka empanad i szarpnąłem się na pokój w jakimś zajeździe. W efekcie, postanowiłem, że mimo wszystko pojadę na ten koniec świata, bo miałem przeczucie, że coś na mnie jeszcze tam czeka. W Ushuaia, która pełniła podczas mojej podróży rolę takiej ‘Mekki’, spędziłem dwa tygodnie na polu namiotowym, odwiedzając często marinę i pytając się o możliwość zaokrętowania się na jakimś jachcie. Akurat przypłynęła tam dokładnie w tym samym czasie łódka pod brytyjską banderą, ale z polską załogą. Trochę się poznałem z załogą, wypiliśmy parę piw w lokalnej knajpie… Któregoś dnia dostałem maila od kapitana innego jachtu, Brazylijczyka, że mogę z nimi płynąć do jego kraju i że zaprasza mnie na rozmowę. Gdy w kilkanaście minut później przybiegłem do mariny, spotkałem na kei kapitana ‘polskiego’ jachtu, który w tym momencie zaproponował mi koję w rejsie na Antarktydę i z powrotem i dalej na północ. Nie muszę chyba mówić, jak mnie zamurowało :] No i tak stałem się członkiem załogi Katharsis II, na której po dotarciu do koła podbiegunowego i przepłynięciu w drodze powrotnej przez cieśniny Patagonii, szykujemy się obecnie do dalszego etapu rejsu, czyli wybrzeży Argentyny i, przede wszystkim, Brazylii! :] Z marzeniami więc trzeba ostrożnie, bo się spełniają! :]

Wracając do całego sedna podróży. Jak ona na ciebie wpłynęła? Czego się nauczyłeś i co z niej wyniosłeś jak do tej pory?

Ktoś mi ostatnio powiedział, że za często mówię, że ‘w podróży nauczyłem się tego, że…’, więc postaram się nie rozwijać za bardzo tym razem i nie mądrzyć :] Faktem jest jednak, że życie ‘w drodze’ dało mi bardzo dużo. Przede wszystkim, przy zachowaniu jakiegoś tam, powiedzmy, młodzieńczego ducha (i ciała!), czuje się dobre kilka lat starszy i dojrzalszy. Wyruszałem z takim założeniem, żeby dowiedzieć się czegoś więcej o świecie, w poszukiwaniu jakichś uniwersalnych praw, rządzącym światem, w poszukiwaniu siebie. Brałem udział w szamańskich rytuałach, medytowałem, dużo czytałem. Spotkałem na swej ścieżce kilku ludzi, którzy w jakiś sposób ukierunkowali mnie, pokazali jak można czy należy żyć, coś przekazali ze swojego doświadczenia. Do wielu rzeczy jednak musiałem dojść jednak samemu, sprawdzić na sobie czy coś działa czy nie. Trudno napisać w tym miejscu o konkretach, bo to jest tak jak ze studiami. Nie da się powiedzieć w kilku zdaniach, czego się podczas nich nauczyliśmy, za dużo się na nie składa i nie chodzi mi tylko o to, co jest nam przekazywane na zajęciach i ćwiczeniach. Na pewno mam do wszystkiego większy dystans, również do swojej osoby. Udało mi się w pewnym stopniu uwolnić od swego ego, a z pewnością zacząłem je wyraźnie dostrzegać. Poznałem lepiej siebie samego, swoje własne granice i słabe strony. Pierwsze udało mi się miejscami przesunąć, a co do drugich, to niektóre wzmocniłem. Tak mi się przynajmniej wydaje. Z pewnością też nabawiłem się nowych, ale one wyjdą na jaw później. Zacząłem żyć bardziej w teraźniejszości, dostrzegać to, co się dzieje dookoła, być ‘tu i teraz’. Z ciekawostek mogę też powiedzieć, że od ponad roku nie byłem wkurwiony na nic. Nie chcę nazywać tego równowagą czy balansem duchowym, ale odkryłem, że nasze nastawienie do wszystkiego, do każdej sprawy, ma znaczenie i przyciąga nowe sytuacje i osoby jak odwrócony magnes. Plus do plusa, minus do minusa. Wiem też już, że zmieniamy się i warto być otwartym na te zmiany, być ich świadomym i akceptować lub nie, ale także, że można pewne rzeczy świadomie indukować. Nie zawsze muszą to być ‘dobre’ zmiany, ale również nie można się bać ‘zmian na lepsze’. Nie wytłumaczę wszystkiego, każdy musi dojść do swoich wniosków i wcale nie trzeba nigdzie wyjeżdżać by coś odkryć. A z bardziej oczywistych spraw, to nauczyłem się języka hiszpańskiego i pozyskałem wiele nowych przyjaźni. Jest też oczywiście i druga strona medalu. O tym się czasem w ogóle nie mówi, ale na pewno jest to luźniejszy stosunek do higieny osobistej, ogólne osłabienie organizmu w sensie fizycznym, awitaminoza spowodowana brakiem regularnych posiłków, a czasem jedzenia ‘byle czego – najtańszego’, ciężkie czasy dla wątroby, wypłukanie magnezu i potasu, parę nowych blizn, kilka zdartych paznokci, rozluźnienie lub nawet utrata niektórych więzi towarzyskich w kraju czy długi. Ale te rzeczy z czasem, mam nadzieję, da się naprawić :]

Wywiad z Kubą Fedorowiczem

I ostatnie pytanie- dotyczące ludzi. Czy podczas podróży poznałeś jakieś interesujące osoby? Czy z kimś się jakoś związałeś emocjonalnie, że nie chciałeś wyjeżdżać? Czy spotykałeś się z pomocą i sympatią ze strony miejscowych?

Krajobrazy, przyroda, może klimat… to dla wielu ludzi główne czynniki, dla których wybierają to czy inne miejsce na wakacje czy podróż. Dla mnie w pewnym momencie, a już zwłaszcza, gdy zacząłem rozumieć hiszpański, kontakty z lokalnymi ludźmi stały się niezwykle istotnym aspektem podróży. Chciałem być jak najbliżej kultury, jak najwięcej ‘na ulicy’, w lokalnych knajpach, na bezdrożach i zupełnie nieturystycznych miejscach. Oczywiście, zawsze trzeba zachować równowagę, ale wydaje mi się, że mi się to udawało. Unikałem przez długi czas angielskojęzycznych hosteli, zamkniętych gringo-gett, restauracji dla turystów i komercji. Jeżdżąc autostopem poznałem całą masę ciekawych ludzi, nieraz wraz z ich rodzinami i ciekawymi historiami, którymi mnie raczyli. Poznałem także interesujących ludzi, którzy albo są wędrowcami, tak jak ja, albo kiedyś nimi byli i odnaleźli chwilowo swoją przystań gdzieś na obszarach, które przemierzałem. Jeśli chodzi zaś o związki emocjonalne, to nie wiem o jakie związki pytasz :] Jeśli damsko-męskie, to cóż, seks-turystą nie jestem :] ale poznałem kilka dziewczyn po drodze, które emocjonalnie nie były mi obojętne. Z większością utrzymuje kontakt do dziś. Jednak zdecydowanie najbardziej emocjonalnie związałem się podczas mojego dwumiesięcznego okresu pracy w hostelu dla backpackerów w argentyńskiej Mendozie. Wtedy po raz drugi w czasie podróży czułem, że mógłbym zostać. Miałem pracę, zakwaterowanie i pewną bliską osobę, z którą spędzałem dużo czasu. I nie był to mężczyzna :] Oprócz tego, kilku fantastycznych znajomych, jeśli mówimy o tym związku emocjonalnym, jakim jest przyjaźń. Miałem być tam trzy tygodnie, a po dwóch miesiącach o mało co nie zostałem na bliżej nieokreślony czas. Tam miała miejsce jakaś magia. Przeżyłem emocjonalnie wtedy to bardzo, co było zupełnie ‘nie w moim stylu’, bo jak większość facetów miałem się za ‘twardziela’ w takich sprawach, co przyszło mi boleśnie zweryfikować. Ale spoko, już się pozbierałem :] Natomiast odpowiadając na Twoje pytanie w kwestii sympatii i pomocy od miejscowych to bywało różnie. Zazwyczaj, w wielu krajach, biały to jest zawsze gringo i zwłaszcza wśród słabiej wykształconych ludzi, jest tym, któremu trzeba to krzyknąć w twarz, pokazać palcem na ulicy, albo ze którego trzeba zedrzeć kasę. Prawda jest jednak taka, że wystarczy czasem jeden uśmiech, proste zdanie po hiszpańsku, już nie mówiąc o rozmowie i tacy ludzie okazują się przesympatyczni, niezwykle gościnni i pomocni. Chcą się dzielić tym, co mają, nawet jeśli w naszych konsumpcyjnych, europejskich kategoriach to znaczy mniej więcej ‘nic’. Trzeba oczywiście uważać na tych przesadnie miłych, jak zawsze. Czas płynie inaczej w Ameryce Łacińskiej i zazwyczaj często znajduje się czas na rozmowę na ulicy, wizytę w domu czy kubek yerby w parku. My jesteśmy ciekawi ich, a oni nas. Niestety czasem trzeba się nieźle nagimnastykować, żeby wytłumaczyć człowiekowi, iż to, że podróżuje dla przyjemności, nie znaczy, że stać mnie na wszystko. Tam trochę wszystko inaczej wygląda i stereotypy wciąż odgrywają dużą rolę, jednak mogę powiedzieć, że spotykałem się głównie z dobrym przyjęciem. Może dlatego, że byłem sam, niejako ‘zagubiony w ich świecie’ i traktowałem ich zupełnie na równi, a nie tak jak wielu białych turystów, którzy, przykro to mówić, często z pogardą patrzą na ludność miejscowa, która ‘przeszkadza’ im w podziwianiu im widoków. Niestety, historia, jak to się mówi, zna i takie przypadki.

Kuba, dziękuje Ci bardzo za wywiad. Myślę, że przybliżenie Ciebie i Twojej podróży zainteresuje wiele osób. Życzę Ci dalszych sukcesów i momentów, których zapamiętasz do końca życia!

Jeżeli interesuje Cię podróż Kuby i chciałbyś poczytać więcej lub pooglądać zdjęcia (i filmiki!) wejdź koniecznie na www.mygrandtour.pl

https://zyciejestpiekne.eu/wp-content/uploads/michalmaj-03.jpg

Dzięki za przeczytanie wpisu. Będę wdzięczny, jeżeli udostępnisz do innym w social media lub napiszesz poniżej w komentarzach, co o tym myślisz. Twoje zaagnażowanie naprawdę dużo dla mnie znaczy.

Michał Maj podpis

KOMENTARZE CZYTELNIKÓW