Jak zostałem grafikiem freelancerem?
Kilka dni temu na blogu pojawił się wpis, w którym opowiedziałem Wam o mojej pracy. Temat okazał się dla Was ciekawy, padło kilka pytań, między innymi o to, jak zaczynałem. Dziś więc opowiem, jak wyglądały moje początki. A będzie to opowieść o kradzionych samochodach, policji, piramidzie finansowej i nałogach.
Zanim przejdziemy do tych kradzionych aut i reszty, musimy wrócić do czasów mojego gimnazjum i liceum, kiedy to poznałem Photoshop. Mój pierwszy raz z tym programem pamiętam równie dobrze, jak pierwszy raz z Internetem. Odkryłem świat, który bardzo mnie zafascynował.
Zacząłem więc robić pierwsze projekty na własne potrzeby. Prowadziłem serwis www o drużynie piłkarskiej, swoją prywatną stronę internetową, a potem stronę naszej ekipy parkour. Cały czas potrzebowałem jakichś dodatkowych elementów graficznych, a jako że nikt nie chciał mi pomóc w tej kwestii, musiałem liczyć wyłącznie na siebie.
Razu pewnego powstało prawdziwe dzieło. Stworzyłem swój pierwszy web design i z dumą postanowiłem zaprezentować go na forum graficznym. Niestety koledzy po fachu nie podzielali mojego entuzjazmu. Zostałem zjechany od góry do dołu. Ale jeden z komentarzy pamiętam do dziś: „Projektuj dalej i wróć z nowym projektem za rok”. Mieli zupełną rację, bo projekt, który wrzuciłem, wyglądał tragicznie.
Projektowałem dalej. Na własne potrzeby, dla znajomych, za darmo i dla przyjemności. Poszedłem na studia, dołączyłem do organizacji studenckiej i tam wciąż projektowałem. Powoli coś wychodziło i zaczęły pojawiać się pierwsze zlecenia za jakieś pieniądze. Z perspektywy czasu wiem, że były to śmieszne sumy, ale mój skill też nie był zbyt wysoki, więc cieszyłem się, że w ogóle coś wpada do mojej studenckiej kieszeni.
Kradzione auta
Jakiś czas później znajoma zapytała mnie, czy nie szukam pracy jako grafik. Robią nabór u niej w firmie, myśli, że będę się nadawał, więc może przyjdę na rozmowę. W sumie dobrze się złożyło, bo akurat byłem po dwutygodniowej, dość nieudanej, karierze baristy (w tym czasie zdążyłem oblać kawą dwóch klientów). Poszedłem. Następnego dnia zacząłem pracę.
Była to dość dziwna firma. W pokoju wielkości mojej kuchni pracowało kilka osób – głównie dziewczyny na telefonach, które sprzedawały różne rzeczy. Ile ja się nasłuchałem to moje i nikt mi tego nie zabierze.
Podczas przerw na papierosa (nie paliłem, ale wychodziłem towarzysko na ploteczki), dziewczyny zaczęły opowiadać różne historie na temat właściciela firmy. Że nie jest do końca czysty, że jakieś kradzieże samochodów, że tak naprawdę ta firma to przykrywka dla jakiejś większej machlojki. Nie wiedziałem, czy to prawda, czy tylko takie gadanie nad popielniczką.
Pracowałem tam około dwóch miesięcy, później zaproponowałem pracę zdalną, bo nie uśmiechało mi się dojeżdżać codziennie na Nową Hutę. W sumie właściciel był w porządku, wypłacił mi pieniądze za wykonaną pracę, rozstaliśmy się w przyjaznej atmosferze – nasze drogi rozeszły się, gdy zostałem poproszony o podrobienie w Photoshopie zaświadczenia o niekaralności : )
Historia ma swoje echo. Rok później, będąc w Indiach, współlokator napisał mi, że była u nas policja, jestem wzywany na komisariat i podał mi numer, pod którym mogę się czegoś dowiedzieć. Poszedłem do jakiejś budy, skąd można było zadzwonić do Polski. Okazało się, że po powrocie będę przesłuchiwany w roli świadka. Ktoś w tej firmie wziął kredyt na jakąś dużą sumę – i nie wiadomo kto. Hajs zniknął, a właściciel zapiera się, że o niczym nie wie. Byłem przesłuchiwany, robiono nam grafologię. Ciekawe doświadczenie :)
Nałogi
Wtedy już uznałem, że jednak wolałbym pracować na swoim. Zasmakowałem odrobinę pracy zdalnej i spodobało mi się. W międzyczasie zaczęły wpadać mi kolejne zleconka, potem kolejne… Siedziałem i dłubałem. Cały czas coś projektowałem.
Jakiś czas później dostałem zlecenie na zrobienie pewnej strony internetowej. Przegadałem temat ze znajomym programistą i stwierdziliśmy, że bierzemy tę robotę. Niestety, brak doświadczenia zrobił swoje. Nie przejrzałem dokładnie serwisu i z czasem okazało się, że jest tam do zrobienia rzecz, której zrobić się nie da. I zrobiliśmy ją.
Co ja wtedy przeżywałem! Godziny spędzone przed komputerem, nerwy, szukanie rozwiązań wszędzie, gdzie się da. Wtedy nawet przez krótki okres (2 tygodnie) zacząłem popalać fajki (BAM! To się właśnie rodzice dowiedzieli:)). Będąc bliskim kompletnego załamania, stwierdziłem, że pierdolę taki interes i idę na etat. Robotę znalazłem dość szybko, nawet dobrze płatną jak na tamte czasy, i naprawdę w porządku, ale coś mi podpowiadało, że jeszcze nie czas na etat.
Ostatecznie temat ciężkiego projektu udało się rozwiązać, odstawiłem te papierosy i wszystko dobrze się skończyło. Razem z Marcinem, z którym wtedy współpracowałem, często sobie wspominamy tę historię. Z łezką w oku : )
Piramida finansowa
Gdy już założyłem firmę, pewnego dnia dostaliśmy propozycję stworzenia dość sporej strony www. Klient nie był w stanie opowiedzieć w kilku zdaniach, co to ma być, ale miał to być duży projekt.
Branża finansowa. Jak zwykle, produkt, który zmieni świat. Rozpoczęliśmy drobne prace: projekt logo, wstępny design strony itp., a klient ciągle nie potrafił wytłumaczyć, czym ta jego firma będzie się zajmowała. Mimo kilku cotygodniowych spotkań na Skypie, nadal nie wiedzieliśmy, o co tak naprawdę chodzi.
W końcu uznaliśmy, że trzeba się spotkać i przegadać wszystko na żywo, skoro przez Internet się nie da. Klienci przyjechali, kawka, wynajęta salka konferencyjna. 10 godzin! 10 godzin w ciasnej salce, tablica z markerami, rysunki, diagramy, a my nadal nie wiedzieliśmy, o co chodzi!
Jak nic coś tu śmierdziało i była to machloja grubymi nićmi szyta. Ostatecznie sprawnie się wycofaliśmy, bo jeżeli nie wiadomo o co chodzi, to pewnie chodzi o hajs. Z perspektywy czasu widzę, że nie było to nic innego, jak dobrze wymyślona piramida finansowa, ukryta pod jakimiś innymi usługami. Brrr!
Jedno się nie zmieniło
Historii jest jeszcze kilka, mógłbym długo opowiadać. Każde z tych wydarzeń było bardzo trudne. Często traciłem czas (na rzeczy niepotrzebne), czasem – włożone pieniądze, ale z każdego tego typu doświadczenia wychodziłem silniejszy. Z upływem lat nauczyłem się, że trzeba podpisywać umowy, że najważniejsza jest komunikacja, a z niektórymi ludźmi lepiej w ogóle nie pracować. Obok tych dziwnych zleceń pojawiały się też naprawdę ciekawe projekty i wspaniali ludzie, od których dużo się nauczyłem. Dziś już na szczęście nie muszę zajmować się takimi “zleceniami”.
W czasie gdy spotykały mnie te wszystkie historie, jedno się nie zmieniało: ja ciągle projektowałem. Mogłem być zły przez kilka dni, mogłem mieć dosyć, ale zawsze wstawałem, otrzepywałem się, siadałem do kolejnych projektów i po prostu tworzyłem.
A dzisiejsze foteczki zrobione kilka lat temu w Bostonie – na Harvardzie i MIT
KOMENTARZE CZYTELNIKÓW