Przychodzi Maju do lekarza. Przygody w Mexico City
Od czasu wyjazdu do Indii nie zatrułem się niczym, czegokolwiek bym nie jadł, czułem się dobrze. Niestety w Meksyku oboje nas ścięło z nóg i konieczna była wycieczka do lekarza.
Jak wspominałem kilka wpisów wcześniej, zatrułem się czymś w San Cristobal. Początkowo myślałem, że to kac, bo dzień wcześniej świętowaliśmy karnawał z miejscowymi w San Juan Chamula. Szybko jednak zauważyłem inne objawy: było mi zimno, miałem dreszcze, wymiotowałem, straciłem apetyt (jedyną rzeczą, na jaką miałem ochotę, były frytki). No i biegałem do łazienki co chwila. Wiecie, o co chodzi : )
Tort, który zaszkodził?
Od czasów Indii nigdy nie miałem żadnych problemów zdrowotnych w podróży. Może więc i dobrze, że stało się to, co się stało, bo byłem już zbyt pewny siebie – jadłem wszystko, na co miałem ochotę, bez żadnej refleksji. Patrząc na to z perspektywy czasu, myślę, że winnym zatrucia był kawałek tortu, który kupiłem za 10 pesos od kobieciny na ulicy. Jednak czasem warto zastanowić się, co bierze się do ust…
Po 2 dniach nieco mi się poprawiło (zostały jedynie częste wizyty w toalecie), dlatego uwierzyłem, że wyleczę się sam. Pojechaliśmy dalej, do Puebli, i tam… te same objawy pojawiły się u Brysi. Wybraliśmy się więc do apteki po lekarstwa, wierząc, że pomogą. Swoją drogą – takie sytuacje zmuszają do nauki hiszpańskiego, musiałem nauczyć się nowego słówka: biegunka : ) Zaaplikowaliśmy medykamenty i pojechaliśmy dalej – do Mexico City.
W Mexico City nadal się nie poprawiało. W moim przypadku choroba trwała już ponad tydzień! Czułem się wykończony. Wejście na 2 piętro było dla mnie wyzwaniem niczym zdobywanie ośmiotysięcznika. Gdy szliśmy zwiedzać miasto, po 1,5 h musieliśmy wracać do hotelu, bo nie mieliśmy sił. W końcu wspólnie uznaliśmy, że to nie ma sensu – musimy zadziałać, bo od kilku dni marnujemy czas, leżąc w łóżku, a nasz stan wcale się nie poprawia.
Jedziemy do lekarza
Zrobiliśmy szybki research szpitali w Mexico City, wpakowaliśmy się w metro i pojechaliśmy do dzielnicy Doctores. W jednym ze szpitali tłum ludzi jak w polskiej przychodni – kilka godzin czekania.
Stwierdziłem, że musimy iść na wizytę prywatną. Zapłacimy więcej, ale się wyleczymy, a najwyżej później będziemy próbować odzyskać pieniądze z ubezpieczenia. Już mieliśmy wrócić do hotelu, żeby szukać lekarza, gdy wpadłem na jeszcze jeden pomysł… Wyciągnąłem tablet z aplikacją maps.me i wpisałem „medico”. O dziwo wyświetliło nam kilka punktów na mapie. Postanowiliśmy sprawdzić jeden z nich. Ta aplikacja już kilka razy uratowała mi życie/portfel i chyba kiedyś muszę zrobić o niej osobny wpis.
Dotarliśmy pod wskazany adres, wchodzimy do środka. Drzwi gabinetu uchylone, a w nim siedzi starszy dziadziuś w okularach. Przygląda nam się przez szparę w drzwiach, po czym macha ręką, zapraszając do środka. Wchodzimy, próbujemy tłumaczyć sprawę łamanym hiszpańskim.
– Skąd jesteście? – pyta lekarz. (po angielsku)
– Z Polski
– Ooo, Pooolska. Dzień Dobry! Siadaj, nie gadaj! (tak, po polsku).
Szczęka nam opadła. Okazało się, że nasz lekarz ma polskie korzenie. Co prawda większość słów w języku polskim już zapomniał, ale i tak zrobił na nas wrażenie. Przepisał nam solidny antybiotyk, spisał sugerowaną dietę i dał chwilowego bana na kuchnie uliczną.
7 zł za wizytę
Zatrucie i wizyta u lekarza okazały się więc pozytywną historią. Za konsultację zapłaciliśmy 35 pesos od osoby, czyli… ok. 7zł. Tego typu „tanie gabinety lekarskie” działają przy jednej z sieci aptek. Nie wiem, jak to możliwe, ale wydaje mi się, że to taki ich sposób na sprzedaż – po wizycie od razu kupiliśmy leki w ich aptece. Kilka dni łykania tabletek i zatrucie ustało.
Myślę, że ostatecznie będziemy dobrze wspominać tę medyczną przygodę : )
KOMENTARZE CZYTELNIKÓW