Wychowałem się na wsi i nie wiem, jak to przeżyłem

Wychowałem się na wsi. W kolorowych latach 90, które były pełne emocji, zabaw na świeżym powietrzu, codziennych przygód i niebezpieczeństw. Zastanawiam się, jak to w ogóle możliwe, że przeżyłem swoje dzieciństwo. Przecież w dzisiejszych czasach opieka społeczna zabrałaby mnie moim rodzicom.

Motywy do napisania tego wpisu są dwa. Po pierwsze – dzisiaj dzień dziecka, więc chętnie zabiorę siebie i Was w sentymentalną podróż do mojego dzieciństwa (a pewnie dzięki temu powspominacie też swoje dawne czasy).

Po drugie – kiedyś przechadzałem się po mojej wsi i zaczepił mnie sołtys :) Był oburzony, że podczas jakiejś audycji radiowej powiedziałem, że jestem z Ostrowca, a nie z Przyborowia! Tak więc małe sprostowanie: jestem z Przyborowia, wsi koło Ostrowca mającej ok. 50 mieszkańców. Tu się wychowałem, a życie na co dzień to była jak jazda na rollercoaster bez trzymanki. Sam przybijam sobie piątkę, że udało mi się przeżyć. Zapraszam więc w podróż przez kilka żywiołów związanych z życiem na wsi w latach 90.

Piłka nożna

Zasada życia chłopaka w latach 90 była prosta: grasz dobrze w piłkę, to masz uznanie kolegów. Grasz słabo, to uznania nie masz i stoisz na bramce.

W piłkę graliśmy non stop. Żeby jednak grać, trzeba było mieć boisko, a z tym u nas był problem. Po pierwsze – brak wolnej przestrzeni. Z tego też powodu graliśmy… w lesie! Serio – na naszym boisku rosło kilka drzew i w żaden sposób nam to nie przeszkadzało. Nie mieliśmy Tuska, który zbuduje orlika. Musieliśmy działać sami.

Na początku trzeba było iść do mojego taty (który jest leśniczym), żeby pozwolił nam na wycięcie jakiegoś małego drzewa, z którego zrobimy słupki i poprzeczki. Oczywiście dyskusje były zażarte, każdy się wstydził i nikt nie miał odwagi. Finalnie i tak najczęściej załatwiał to Bioły (jeszcze z jakąś jedną osobą, która szła na zasadzie „idę, ale ty gadasz”). Gdy była zgoda, przystępowaliśmy do pracy. Ktoś przynosił gwoździe, ktoś inny łopatę, ktoś piłę. W kilka godzin powstawało prawdziwe Camp Nou.

Najwięcej emocji wzbudzały mecze z sąsiednimi wsiami. Graliśmy często z Bodzechowem (zawsze dostawaliśmy baty), z Piaskami Brzóstowskimi (dość wyrównane mecze, ale też raczej przegrywaliśmy) czy z Wólką Bodzechowską (ich łoiliśmy równo). To były złote czasy, w których szczerze wierzyłem, że skończę w dobrej drużynie i reprezentacji narodowej. Kto wie, może dzisiaj grałbym u boku Lewandowskiego i właśnie przygotowywałbym się do mundialu? Coś poszło nie tak!

Drobna huliganka

Przychodził taki czas, zazwyczaj w okresie wakacyjnym, że młodego człowieka ogarniała niesamowita chęć… podokuczania komuś. Siedzieliśmy, nudziliśmy się i czuliśmy potrzebę zabicia czasu. A życie na wsi dawało bardzo dużo możliwości.

Najpopularniejszą opcją były „wyprawy na plewy”. Były to bardzo poważne misje, które wymagały odpowiedniego kamuflażu (najczęściej spodnie moro), odpowiedniego planu i rozeznania, czy dany sąsiad nie ma puszczonego psa, czy nie kręci się w okolicy itp. Zakradaliśmy się od tyłu, czołgaliśmy się w trawie i ukrywaliśmy się w krzakach. Ale to była adrenalina! Serce biło jak szalone, bo złapanie przez gospodarza groziło doniesieniem do rodziców, a to najgorsza kara. Nie raz trzeba było wiać w podskokach! Ale smak truskawek, jabłek itp. był niesamowity. Kradzione smakowały lepiej.

Czasem dokuczaliśmy w bardziej wyrafinowany sposób. Straszyliśmy po nocach, rzucaliśmy kamieniami w dachy, pukaliśmy do drzwi. Po latach ci sąsiedzi chyba wybaczyli mi wybryki, bo gdy dziś przyjeżdżam na wioskę, pytają, co u mnie i jak leci. Trochę mi teraz głupio. Ale co mam zrobić? Byliśmy dziećmi.

Pociąg

Przez środek wsi biegną tory kolejowe do pobliskiej huty. Swojego czasu dawały one główne zajęcie i źródło dochodu kilku osobom z naszej miejscowości, które wskakiwały na wagony i zrzucały z niego złom. Huta musiała wynająć ochronę, żeby ukrócić proceder i dziś pociąg jedzie w eskorcie.

Dla nas, młodych dzieciaków, taki pociąg był też nie lada atrakcją. Obładowany ogromną ilością żelastwa, mający kilkanaście wagonów, jechał bardzo wolno. Czasem podbiegaliśmy do ostatniego wagonu i łapaliśmy się go. Kilkadziesiąt metrów przejażdżki – to było coś.

Któregoś lata remontowali u nas tory i przyjeżdżała specjalna lokomotywa do holowania żurawia. Zapytaliśmy maszynistów, czy nie przewieźliby nas w środku. O dziwo zgodzili się! To była wielka przygoda móc jechać w środku wielkiej lokomotywy i co chwila pociągać za syrenę.

Pociągi były też częścią naszej huliganki. Czasem z nudów rzucaliśmy w wagony kamieniami. Miały w jednym rogu taką kratkę, a w niej papierek z informacją o wagonie. Jeżeli ktoś trafił dobrze, to kratka się otwierała i papierek był cenną zdobyczą. Taka osoba zyskiwała duży szacunek kolegów.

Kąpiele w kanale/rzece/stawie

Lato nie mogło istnieć bez kąpieli. Na początku naszym głównym kąpieliskiem był „kanałek”. Kanał, którym płynęły… ścieki z Huty Ostrowiec. Żeby móc się tam kąpać, najpierw trzeba było zbudować tamę, która spiętrzała wodę. Był to duży projekt, więc często pracowaliśmy nad tym wspólnie z pobliską Wólką Bodzechowską. Co ciekawe, moi rodzice zabraniali mi kąpieli w kanale. Dziś rozumiem, bo cholera wie, co w tej wodzie płynęło (ścieki z Huty? Heloł!), ale wtedy byłem oburzony i… po prostu robiłem swoje. W kanałku trzeba było też pływać w trampach, bo na dnie mogło leżeć szkło.

Później, gdy budowali u nas na rzece wały przeciwpowodziowe, wykopano nam dwa stawy, które przez długi czas były strefą prawdziwego chilloutu. Tam mogłem chodzić, ale była jedna, święta zasada: mama pozwalała mi się kąpać dopiero po… 24 czerwca. Dopiero „po św. Janie Chrzcicielu” można było wchodzić do wody, bo wcześniej groziło to utopieniem się. Mistrzowski zabobon, który uchronił mnie od utopienia :D

Motocykle

Nazwałem to bardzo górnolotnie, bo nasze motocykle stanowiły motorynki i komarki. Byłem posiadaczem pięknej, czerwonej motorynki z niklowanymi błotnikami, którą otrzymałem w spadku od taty. Wadą tej bestii był brak osłonki na rurę wydechową, co musiałem odpłacić poparzoną nogą. Objeżdżaliśmy z chłopakami okoliczne wsie, lasy i pola. Wspaniałe maszyny, które dawały poczucie wolności. Oczywiście jeździło się bez karty motorowerowej i bez kasku. Bo po co?!

Minusem naszych bestii było to, że szmaty strasznie się psuły. Średnio co dwa tygodnie trzeba było coś przy nich robić. Ze „starszymi chłopakami” (Tomkiem i Adrianem) potrafiliśmy siedzieć kilka godzin, rozbierać silnik na części i szukać gówno-awarii.

Motorynka nadal jest w rodzinie. Czeka na swoje kolejne “5 minut”.

Nie komentujcie tego nawet ;)

Domki na drzewie i bunkry

Na pewnym etapie dzieciństwa wkręciły nam się fazy konstruktorskie. Na początku powstawały szałasy w lesie. Później – bunkry. I były to nie byle jakie bunkry, ale takie, w których spokojnie mogło siedzieć kilka osób, a taki bunkier był całkowicie niewidoczny dla osoby postronnej. Kopaliśmy wielki dół z tunelem, przykrywaliśmy dechami, na to szedł piach, mech, runo leśne i zostawialiśmy jedynie mało widoczną pokrywę, przez którą wchodziło się do naszej bazy. Budowanie bunkra był projektem na kilka dni.

Podobnie było z domkami na drzewach. Wymagało to budulca (deski, gwoździe, odpowiednie drzewa). Razu pewnego spadłem z kilku metrów na ziemię (jedna z desek była nieprzybita i masz babo placek!). Myślałem, że umieram, bo przez kilka minut nie mogłem złapać oddechu.

Masa innych rzeczy

Ten wpis mógłby nie mieć końca, bo dzieciństwo w Przyborowiu miało wiele barw. Myślę, że podobne historie działy się nie tylko w mojej wiosce, bo wychowywanie się w latach 90 miało miliony smaków, kolorów, emocji… Pierwsza miłość, dyskoteki w szkole, zabawy w chowanego do późnych godzin, pegazus. Później pierwsze gry na komputera (Fifa, GTA Vice City, Medal Of Honor). Nagrywanie kaset na magnetofonie, pierwsze zetknięcie z hip hopem, plakaty z ulubionymi zespołami na ścianie (u mnie był to Eminem, Limp Bizkit, Linkin Park, Metallica). Plakaty z piłkarzami (całą kilkumetrową ścianę miałem zaklejona od góry do dołu, a dodatkowo na drzwiach Ronaldinho w rozmiarze 1:1 z gazety Giga Sport.

Z perspektywy dorosłego człowieka zastanawiam się, jak to się stało, że w ogóle przeżyłem lata 90. Przecież ja kilkukrotnie otarłem się o śmierć! Ale jakoś się udało i w sumie to chyba wyszedłem na ludzi.

https://zyciejestpiekne.eu/wp-content/uploads/michalmaj-03.jpg

Dzięki za przeczytanie wpisu. Będę wdzięczny, jeżeli udostępnisz do innym w social media lub napiszesz poniżej w komentarzach, co o tym myślisz. Twoje zaagnażowanie naprawdę dużo dla mnie znaczy.

Michał Maj podpis

KOMENTARZE CZYTELNIKÓW