Uwielbiam wracać do domu po takich męczących wyjazdach. Niby to tylko kilka dni, a jestem zmęczony jak po 3-tygodniowej wędrówce… Zawsze przygotowuję relację z tego typu wypadów – tym razem wymyśliłem, że pokażę Wam krótką foto-zapowiedź, a pełny tekst pojawi się za kilka dni, gdy go dopracuję.
Zacznijmy od bohaterów tripa. Pojechaliśmy w czwórkę – ja, Polasik, Andrzej i… mój Tata. Skąd On się tam wziął? Opowiem Wam w pełnej relacji. Twarze zmęczone, bo na dużej wysokości i po nieudanym ataku szczytowym.
Całe życie powtarzano mi: „ nie jedz tyle słodyczy”. Wreszcie ktoś powiedział: „Maju, weź dużo batonów i mleka w tubce”.
Do tego owsianka. Mina mówi sama za siebie – nie wpuszczajcie Polasika do kuchni. Z drugiej strony, to obrzydlistwo dawało siłę do wchodzenia pod górę.
Początek bardzo lajtowy, wchodzi się wzdłuż kolejki górskiej. Piękne słońce, ciepło – warunki idealne.
Spotykamy kozice – bardzo sympatyczne stworzenia.
Wszystko byłoby pięknie, gdyby nie ten pieprzony plecak! Po tym wyjeździe zmieniłem podejście do ciężkiego plecaka. Pod koniec zataczałem się i nie miałem już siły go nieść, nie wiem, jak udało mi się wtaszczyć z nim na górę.
W górę!
Nasz kochany obóz. Z namiotami mieliśmy pewną przygodę, ale o tym też dokładnie opowiem Wam w pełnym wpisie. Generalnie: okolice schroniska Tete Rousse to kraina latających namiotów.
Niestety, drugiego dnia nie mieliśmy już tak dobrej pogody. Wiało jak cholera i na 4000 m musieliśmy zawrócić.
Opowiem Wam też o tym, jak chwila nieuwagi może sprawić, że człowiek jedzie po śniegu kilka metrów w dół. I o tym, jakie to cudowne uczucie, gdy wbity czekan sprawia, że nagle się zatrzymuje – można obrócić się w tył, zerknąć w otchłań i… docenić życie.
A tu już niżej, na 2380m. Brak namiotów dał nam dawkę adrenaliny i tego samego dnia zdążyliśmy zejść jeszcze niżej. Kimaliśmy w bardzo fajnym miejscu – opuszczonym budynku kolejki górskiej. Mówiłem coś o kuchni Polasika? Tym razem liofy, które okazały się smaczne.
Mimo że szczyt niezdobyty, to kozice kłaniały nam się w pas. Gdy je mijaliśmy, przyglądały nam się badawczo i mówiły: „Do zobaczenia, chłopaki, za rok – na pewno tu wrócicie”.
Kozice pewnie mają rację. Nie udało się wejść, ale nie było sensu ryzykować, bo przez najbliższe lata góra będzie tam jeszcze stała. Zdrowy rozsądek vs. Maju = 1:0 i bardzo mnie to cieszy. Wracam do pisania pełnej relacji.
KOMENTARZE CZYTELNIKÓW