8 moich najgorszych noclegów w życiu

Będąc w podróży, musimy gdzieś spać. Czasem nocujemy w namiocie czy pod gołym niebem, ale bywamy też w schroniskach i hostelach. Każdy z nas co jakiś czas trafia na wyjątkową spelunę.

Dziś przedstawię Wam moje najgorsze noclegi w życiu. Być może nie są super hardcorowe i na pewno wśród Was znajdą się lepsze historie (piszcie w komentarzach, bardzo chętnie je poczytamy), ale okazały się wystarczające „ciekawe”, żeby po latach sobie je wspominać.

Bo z tymi norami jest tak, że z jednej strony bywają nieprzyjemne i śpi się w nich ciężko, a z drugiej – po powrocie do Polski, przy piwku ze znajomymi to właśnie o tych melinach opowiadamy najczęściej. To one dają początek różnym zabawnym historiom i sprawiają, że po latach wspominamy dany wyjazd z łezką w oku.

Żeby było jasne – to nie jest tekst, w którym narzekam. Uśmiecham się pod nosem, bo przecież sam sobie zgotowałem taki los przez cebularskie oszczędności lub po prostu z głupoty/niedopatrzenia i braku doświadczenia. Kolejność przypadkowa ☺

Karaluchy w Chetumal

Przyjechałem z Gwatemali do Meksyku. Pokój na pierwszy rzut oka wydawał się w porządku. Czysta pościel i wyłożona śnieżnobiałymi płytkami podłoga. Superszybki internet – a tym łatwo można mnie omamić, gdy pracuję zdalnie. Akcja zaczęła się, gdy wszedłem do łazienki.

Zapaliłem światło i ujrzałem gang karaluchów. Były ogromne! Przez moment bałem się, że złapią mnie za ręce, zaciągną w róg łazienki, zwiążą i wezmą do niewoli. Już widzę ten telefon do mojej rodziny: „Amigo, milion pesos do jutra albo Maju nie wróci żywy”.

Szczęście w nieszczęściu, że miałem japonka. Załatwiłem sprawę raz-dwa. Następnego dnia znalazłem jeszcze jednego niedobitka, który wykorzystując otwarte drzwi, uciekł do pokoju. Polowanie trwało kilka minut.

Pal licho te robale, ale zwłoki karaluchów mają bardzo nieprzyjemny zapach. Nawet jeżeli ciała zostaną usunięte, to „czuć je” w powietrzu.

Zimny hostel w San Cristobal (Meksyk)

Zostajemy w Meksyku. Przepraszam, ale nie pamiętam nazwy tego przybytku. Tak właśnie wyobrażam sobie więzienie. Zimno jak w psiarni! (W ogóle genialne jest to powiedzenie – na końcu wpisu mała ciekawostka, skąd się to wzięło*). Gdy pracowałem w common-roomie na laptopie, to musiałem co jakiś czas rozgrzewać palce, bo mi marzły. W pokoju dziury w suficie, stare i brudne koce do przykrycia. Najlepsza jednak była łazienka z prysznicem dla samobójcy. Kable elektryczne po prostu wystawały z podgrzewacza. Może to i dobrze, że woda ledwo kapała? No i świetny system „zlewowy”. Zamiast rury odpływowej było wiadro. Jak się przepełniało, trzeba było wylać sobie ją do kibla. To musiał wymyślić geniusz architektury i wystroju wnętrz.

Zapytacie pewnie, jak to się stało, że taki hostel wybrałem. Otóż… sam nie wiem. Przyjechaliśmy do San Cristobal późnym wieczorem. Byliśmy zmęczeni drogą i bardzo głodni. Marzyliśmy o tym, by szybko gdzieś przycumować, zwłaszcza że miasto bardzo nam się podobało i już chcieliśmy dać się mu ponieść. W dodatku jak frajer zapłaciłem z góry za dwie noce!

Pluskwy na Bali

Najgorsza rzecz, jaka mi się przytrafiła, to pluskwy. Dramat, który ciągnie się przez kilkanaście dni.

Nocleg na pierwszy rzut oka wyglądał bajecznie. Bardzo przyjemny pokój z tarasem, na którym była sofka. O poranku gospodarz przynosił mi kosz ze śniadaniem i termos z ciepłą kawusią. Przysiadałem sobie na tej owej sofce, snułem marzenia i planowałem życie… Obserwowałem, jak miła pani rozpala kadzidełka przy jednym z ołtarzyków. Cudowna sprawa.

Wszystko byłoby fajnie, gdyby nie to, że po 3 dniach poczułem straszne swędzenie pleców. Na początku myślałem, że to od temperatury, bo kilka dni wcześniej dość solidnie się spaliłem (oczywiście słońcem). Swędziało mnie tak bardzo, że marzyłem tylko o tym, żeby się drapać. Szybki przegląd internetów dał odpowiedź: pluskwy.

Jest z nimi taki problem, że trudno wykryć ich obecność (choć są różne teorie o plamkach krwi na materacu itp.). Siedzą w łóżku i czekają, aż zaśniesz, a później delikatnie Cię podgryzają. Jeszcze 2 tygodnie później miałem ślady na plecach. Ponoć takie pluskwy można przywieźć sobie także do domu. Trafiłem na nie raz. Ciekawa przygoda, ale dziękuję bardzo – więcej nie chcę.

Dworzec autobusowy w Orlando w USA

Ale to było nieprzyjemne miejsce. Przyjechałem nocnym pociągiem z Waszyngtonu, pobujałem się po mieście, a na noc szukałem noclegu. Wtedy jeszcze nie byłem doświadczony podróżniczo, więc wybrałem dworzec autobusowy, z którego rano miałem odjazd do kolejnego miejsca. To była nieprzespana noc. Szemrane towarzystwo, które cały czas mnie zaczepiało. Nie czułem się bezpiecznie. W końcu skitrałem się gdzieś na uboczu, ale znalazł mnie tam policjant i koniecznie kazał wejść na dworzec (od razu z informacją, że jak zasnę, to będzie musiał mnie wyrzucić). Nie mogłem zmrużyć oka, a byłem wyczerpany po nocnych przejazdach z Nowego Jorku do Waszyngtonu i z Waszyngtonu do Orlando.

Po tym tripie odkryłem, że jednak względnie bezpieczny nocleg to spokojny sen. Spokojny sen to energia, a energia to dobre rzeczy w podróży. To po prostu była zła noc.

Nocleg w Delhi, Indie

W sumie nocleg był w porządku, ale muszę coś napisać o Indiach, bo zasłużyły sobie na to za całokształt. W hotelu tym wydarzyła się zabawna historia pokazująca „uroki Indii”. Tam trzeba wszystko ustalać i zawierać (niemalże „podpisywać”) umowy słowne, bo Hindusi są mistrzami w robieniu ludzi w bambuko. Nauczony doświadczeniem zapytałem o wszystko – nawet o ciepłą wodę. Pan z hotelu powiedział, że jak najbardziej ciepła woda JEST.

Dobiliśmy targu, zrzuciłem plecak i zamarzyłem o ciepłym prysznicu. Odkręciłem kurek i… poczułem zimną wodę. Poszedłem więc do właściciela z nastawieniem na kręcenie grubej afery. Nie dał mi dojść do słowa. Przyłożył rękę do serca i powiedział „Maj frend, ja nie kłamię”, po czym… dał mi wiadro z ciepłą wodą. Szach-mat. Nie miałem nic do powiedzenia.

Swoją drogą, nie wiem czemu wtedy tak mi zależało na tej ciepłej wodzie, jak na zewnątrz było 34 stopni. Chyba chodziło po prostu o pokaz siły. No i gość wygrał…

Namiot w Holandii

Wyjechałem na projekt z organizacji studenckiej AEGEE. Była to Agora, czyli zjazd członków organizacji z całej Europy. Zakwaterowani byliśmy w namiotach wojskowych z piecykami do ogrzewania. Pech chciał, że one nie działały.

Ogólnie było fajnie, ale połączenie: kwiecień + Holandia + śpiwór z biedronki to nie jest dobry pomysł. Po prostu zamarzałem. W końcu organizatorzy przenieśli nas na salę gimnastyczną, co wszyscy przyjęli z ulgą.

Stacja benzynowa pod Graz, Austria

Wracałem na stopa z Chorwacji do Polski i utknąłem na stacji benzynowej. Deszcz, zimno, nieprzyjemnie. Siedzieliśmy tam od 22 do 12 następnego dnia, bo ruch był zerowy, a samochody, które się pojawiały, były lokalne. Spało się tam nawet dobrze, bo pracownicy pozwolili nam być w środku, ale siedzenie w jednym miejscu przez tyle godzin to tortura, która powinna być zabroniona przez konwencję genewską.

Historia ma swój happy end. Jeden dobry człowiek postanowił wywieźć nas na lepszą stację benzynową, choć nie jechał w tamtym kierunku. W dodatku dał nam 70 euro. Pomyślcie, jak źle musieliśmy wyglądać.

Komary w wieżyczce ratownika w Hiszpanii

Rzecz wydarzyła się podczas mojej podróży stopem do Maroka, a dokładnie w drodze powrotnej do Polski (nieudanej zresztą, bo morale strasznie siadły, było dużo pecha, ale to długa historia). W tę nieszczęsną noc musieliśmy z kumplem uciekać z własnego namiotu, bo doczepił się do nas kwiat hiszpańskiej młodzieży. Jak się okazało rano, nasz namiot został spalony.

Nie mieliśmy gdzie się podziać, więc postanowiliśmy przekimać w wieżyczce ratownika. Był dach nad głową, więc w sumie w porządku, ale były też… komary. Skurczybyki nie odpuszczały przez całą noc. Zakrycie się śpiworem nie bardzo wchodziło w grę, bo było za gorąco. Odbywaliśmy dramatyczną walkę z góry skazaną na porażkę, ale byliśmy młodzi i głupi. Kumpel miał na twarzy ślady po pogryzieniach jeszcze 2 tygodnie później.


Podsumowując, głównym problemem było wszelkiego rodzaju robactwo. Brud zniosę, brak wody zniosę, chyba nawet dam radę przetrwać bez internetu. Robale na dobrą sprawę też zniosę – ale pogryziony czuję się po prostu fatalnie i nie mam przyjemności ze zwiedzania nowego miejsca.

Wiecie, jaki jest mój najgorszy koszmar? Boję się, że spotkam węża albo tarantulę. Czuję w kościach, że kiedyś się to wydarzy, a musicie wiedzieć, że nie przepadam za tymi stworzeniami. Na samą myśl o wężu pod łóżkiem robi mi się gorąco.

Z wiekiem i kolejnymi podróżami coraz rzadziej trafiam na przypałowe noclegi. Dorzucenie naprawdę niewielkiej kwoty podnosi standard z beznadziejnego na przyzwoity – i to mi wystarcza. Teraz zwracam uwagę na dany hostel w serwisach typu booking.com, niska ocena czystości może sugerować pluskwy. Zauważyłem też, że ważne jest dla mnie, żeby w pokoju było okno. Jego brak sprawia, że dzień miesza mi się z dniem, wstaję dużo później i marnuję sporo czasu.

A Wy macie jakiś swój noclegowy koszmar? Dajcie znać w komentarzach, bo hostele to źródło niekończących się historii, w które czasem aż trudno uwierzyć.

*Aha, byłbym zapomniał. Miałem wyjaśnić, skąd wzięło się powiedzenie „zimno jak w psiarni”. W średniowieczu i renesansie rezydencje władców wyposażone były w psiarnię – specjalne pomieszczenie dla psów, którego – no właśnie – nigdy nie ogrzewano. Uwielbiam polskie powiedzenia i przysłowia.

https://zyciejestpiekne.eu/wp-content/uploads/michalmaj-03.jpg

Dzięki za przeczytanie wpisu. Będę wdzięczny, jeżeli udostępnisz do innym w social media lub napiszesz poniżej w komentarzach, co o tym myślisz. Twoje zaagnażowanie naprawdę dużo dla mnie znaczy.

Michał Maj podpis

KOMENTARZE CZYTELNIKÓW