Sponiewierałem się jak świnia!
Błoto, woda, zmęczenie i tortury psychiczne – tak wyglądał mój udział w Runmageddonie w Myślenicach.
Zastanawiałem się, czy pisać relację z tego wydarzenia. Stwierdziłem jednak, że dawno już nie było na blogu nic biegowego i postanowiłem podzielić się z Wami moimi wrażeniami.
Runmageddon jest dość popularnym biegiem. Przyznam szczerze, że na początku trochę nim „gardziłem”. Myślałem sobie: Phi, co to za bieg na 12 km? Wielka mi rzecz! Później jednak zacząłem analizować to z innej strony: Organizatorzy robią dobrą robotę marketingową, więc dlaczego mam to krytykować?
W końcu zdecydowałem się wystartować i sprawdzić słynnego Runmageddona na własnej skórze. Zwłaszcza że bieg odbywał się w Myślenicach, a to rzut (moherowym) beretem od Krakowa.
Hajsy za bieg
Pierwsza rzecz: płatność. Bieg jest dość drogi, bo kosztuje 250 zł. Po starcie jednak uważam, że musi on tyle kosztować. Jego organizacja nie ogranicza się tylko do zablokowania kilku dróg i puszczenia biegaczy. Na trasie jest masa różnego rodzaju przeszkód, które często rozstawione są w miejscach, do których nie dojedzie się samochodem ot tak po prostu. W pełni więc akceptuję tę cenę.
Jednak czuję się też lekko oszukany. Przed biegiem znalazłem na Grouponie ofertę dla debiutantów w Runmageddonie: „Groupon 69 zł wart 100 zł na zakup pakietu startowego w biegu w 2016 roku”. Jak to rozumiecie? Bo ja zrozumiałem, że kupuję groupon za 69 zł, który umożliwia mi udział w biegu. Okazuje się, że nie do końca – i przy zapisach musiałem dopłacić jeszcze 149zł.
Oczywiście, moja wina. Mogłem doczytać, mogłem być uważny. W sumie nie miałem też z tym problemu (bo tak jak pisałem wyżej – akceptuję cenę biegu i rozumiem, że „za darmo nic nie dajo”), ale bardzo nie lubię dawać się zrobić w bambuko jakiemuś czarodziejowi od marketingu, który tak zmanipuluje tekstem, że człowiek sam nie wie, co kupuje.
Etap wodny
Tyle z nieprzyjemności. Przejdźmy do tego, co dobre – samego biegu. Naprawdę bardzo pozytywnie zaskoczyłem się Runmageddonem. Zostałem przetyrany, że hej!
Całość podzieliłbym na dwa etapy. Pierwszy: publiczny, gdzie mamy kibiców, jest fajnie i wesoło, a większość trasy odbywa się w potoku. Drugi: górski, gdzie biegło się albo w górę, albo w dół – tam każdy uczestnik został porządnie sponiewierany, a nawet w pewien sposób poniżony : )
Duża część pierwszego etapu odbywała się w rzece: raz w wodzie, raz na powierzchni. Biegłem więc praktycznie ciągle mokry. Co jakiś czas małe czołganie i wspinaczka. Dużo różnorodnych przeszkód i przyznam, że nie spodziewałem się, że tyle tego będzie. Do ciekawszych z nich należały:
- Ściany do przeskakiwania. Różnej wysokości, na niektórych trzeba było sobie nawzajem pomagać.
- Przeszkody wymagające gibkości, typu sznury do wspinaczki, drabinki. Tu radziłem sobie wyśmienicie. W końcu jestem człowiekiem małpą, więc szło bajecznie : )
- Zjeżdżalnia – chyba najciekawsza przeszkoda. Wbijasz na górę, po czym jedziesz kilkadziesiąt metrów w dół, do wielkiego bajora z wodą/błotem. Super zabawa!
- Kontener z lodowatą wodą. Wskakujesz, zanurzasz łeb i przepływasz na drugą stronę.
- Czołganie. W cholerę czołgania – jak nie w błocie, to pod kolczastymi łańcuchami.
Etap górski
Koszmar zaczął się w drugim etapie, gdy zaczęło robić się pod górę. Z pragnienia zasychało mi w gardle, a „wodopoju” nie było widać na horyzoncie. Do tego co chwila byliśmy oszukiwani przez organizatorów, którzy podawali błędne dane na temat punktu odżywczego. „Jeszcze 5 minut” – mówili przy jednej przeszkodzie, a przy kolejnej słyszałeś: „Jeszcze 3km”. Pewnie było to celowe, żeby jeszcze bardziej nas styrać i pogrążyć. Jeśli tak, dobra robota – udało się!
Ostatecznie dobiegłem na szczyt, gdzie okazało się, że… skończyła się woda. I wiecie co? Było mi wszystko jedno! Poważnie, miałem już dosyć wszystkiego. Na szczęście z pomocą przyszedł mały punkt gastronomiczny przy wyciągu, który napełnił kilka butelek kranówką. Wziąłem parę łyków, nabrałem sił i pobiegłem w dół.
Od tego momentu włączyła mi się taka czysta sportowa złość. Cisnąłem w dół z myślą, że chcę jak najszybciej to zakończyć. Duża część tego etapu przebiegała przez potok, było więc ślisko i niebezpiecznie. Myślę, że cały Runmageddon jest dość „ryzykowny” – bardzo łatwo o skręcenie kostki, jakieś złamanie, a nawet większe obrażenia, bo niektóre przeszkody wymagały wejścia na kilka metrów w górę. Biorąc pod uwagę zmęczenie, nie jest trudno o wypadek, więc trzeba być ciągle skoncentrowanym.
W tej części trasy było też w cholerę dużo błota. Przy niektórych przeszkodach wręcz trzeba było zatopić się w nim po nos! Włączyłem więc tryb „znieczulicy” – po prostu robiłem swoje i cisnąłem dalej.
Meta
W końcu się udało. Po 3 godzinach i 30 minutach dotarłem na metę. Powiem szczerze: myślałem, że będzie łatwiej. Ale też coś czuję w kościach, że ten bieg miał więcej kilometrów niż deklarowane 12 km : ) Na mecie medal na szyję i piwo do ręki.
Solidnie się sponiewierałem. Co prawda nie jest to takie zmęczenie jak po biegach ultra, ale można się kreatywnie zmęczyć. Jako człowiek, który lubi czasem dać sobie wycisk, polecam Runmageddon.
Ktoś z Was startował kiedyś w Runmageddonie? Jakie wrażenia?
KOMENTARZE CZYTELNIKÓW