Od papieża Franciszka po muzeum anatomii. Jak to do Bangkoku się wybrałem!

Na przełomie listopada i grudnia polecieliśmy do Tajlandii, by złapać trochę promieni słońca i dystansu do życia. Nasze formy spędzania czasu w Bangkoku były bardzo zróżnicowane: od nieudanej próby spotkania z papieżem Franciszkiem po wizytę w Muzeum Medycyny. Ale po kolei…

Jak to chcieliśmy papieża Franciszka spotkać

Zaraz po przylocie i dostaniu się do hotelu poszliśmy na porządną wyżerę + pierwsze tajskie piwo. Marzyłem o tym, odkąd kupiłem bilety – świętować to, że świeci słońce, mogę siedzieć w krótkich spodenkach i jest mi po prostu dobrze… Bardzo tego potrzebowałem i zawsze wszystkim polecam wyjazdy właśnie na przełomie listopada i grudnia. Gdy w Polsce jest ponuro i źle, Ty jedziesz ładować akumulatory, a potem idzie jakoś doczłapać do tej wiosny.

Niestety mój błogi stan relaksu został dość szybko przerwany jet lagiem, który jest niczym mafia pruszkowska. Żadne dyskusje i próby załatwienia sprawy kawą nie wchodzą w grę. Trzeba zapłacić haracz w postaci drzemki. Nie walczyłem więc i po obiadku położyłem się spać. Te 2 godziny były błogosławieństwem.

Skoro jesteśmy już przy błogosławieństwie, to swoją podróż po Tajlandii postanowiliśmy zacząć dość nietypowo. Ola obiecała mi, że w pierwszy wieczór będzie „impreza”. Zacierałem więc ręce na jakiś rajd po tajskich barach. Plan został jednak zmieniony, bo okazało się, że w tym samym czasie do Bangkoku przyleciał… papież Franciszek (ach, te tanie loty!). Oczami wyobraźni już widziałem to spotkanie. Chrześcijanie stanowią tylko 1% mieszkańców Tajlandii. Założyłem więc, że będzie naprawdę kameralnie, więc takiej okazji nie można zmarnować.

Niestety okazało się, że jesteśmy naiwni. Stadion był wypełniony po brzegi, ochrona na bramkach pokiwała przecząco głowami, a wolontariusze poinformowali nas, że na takie wydarzenie trzeba zgłaszać się dużo wcześniej. Musieliśmy więc zmienić plany na wieczór i udaliśmy się na Khao San Road. Stanęło więc na moim, ale naprawdę chciałem tego spotkania z papieżem. To mogłoby być bardzo ciekawe doświadczenie. Nigdy nie byłem na tego typu audiencji, a papież Franciszek jest po prostu świetnym gościem.

Tajlandia

Co tam słychać na Khaosan Road?

Khaosan Road to miejsce, do którego każdy przyjeżdżający do Bangkoku prędzej czy później trafi. Wielka mekka turystów, pełna hoteli, sklepów z pamiątkami i barów nocą zmienia się w jedną wielką imprezownię.

Można nie lubić Khaosan Road (oj, zdecydowanie można nie lubić!), ale trzeba przyznać, że po przylocie z Europy fajnie jest przejść się tą ulicą i… zasmakować chaosu. Usłyszeć głośną muzykę, która wydobywa się z każdego baru. Zobaczyć sprzedawców różnego rodzaju żyjątek: od skorpionów po pająki, które można zjeść. Być zaczepionym kilka razy przez handlarzy ciuchami i innymi gadżetami. Na dłuższą metę jest to oczywiście męczące, ale jednak to „pierwsze przejście” ma coś w sobie. Szaleństwo dla zmysłów.

Tajska kuchnia na nowo

Tuż obok Khaosan Road jest odrobinę spokojniejsza uliczka – Soy Rambutti. Po odejściu od „epicentrum” znaleźliśmy knajpę, która stała się naszym ulubionym miejscem pod kątem jedzenia.

Po tym wyjeździe stwierdzam, że tajska kuchnia jest jedną z najlepszych na świecie. Jakoś mi ona po prostu służy – jest różnorodna i dobrze się po niej czuję. Nie żałowałem sobie, jadłem dużo dobrych rzeczy i odkrywałem nowe smaki. Tajska kuchnia to dużo przypraw, takich jak np. imbir, trawa cytrynowa czy limonka. Sporo tu też mleczka kokosowego, które zawsze wydawało mi się dziwnym dodatkiem, a teraz potrawy na jego bazie należą do moich ulubionych.

Nie wiem czemu, ale będąc w Tajlandii kilka lat temu, zupełnie zignorowałem zupy. Swoim januszowym myśleniem zakładałem, że się nimi nie najem. Tajskie zupy to jednak zupełnie coś innego niż nasz polski rosół czy pomidorowa. Są naprawdę konkretne i za każdym razem byłem bardzo zadowolony z wyboru. To jeden z powodów, dla których warto odwiedzać te same miejsca kilka razy.

Muzeum anatomii

Jeśli śledzicie mnie od dłuższego czasu, to wiecie, że jak gdzieś jadę, lubię wynajdywać tam nietypowe atrakcje. Naprawdę jestem w tym dobry i potrafię odpuścić miejsca, które „trzeba zobaczyć” na rzecz tych mało popularnych, a czasem wręcz dziwnych.

– Ola, idziemy do Muzeum Medycyny – oznajmiłem więc przy śniadaniu.

Miejsce to znajduje się w normalnie działającym szpitalu: po wejściu do głównej sali wpisujemy się na portierni do księgi gości i wchodzimy po schodach na górę. Tam uiszczamy opłatę i wbijamy do pierwszej sali.

Co tu dużo mówić – jest grubo. Mam wrażenie, że człowiek, który organizował to muzeum, powyciągał ze szpitalnych piwnic wszystko, co wpadło mu w ręce. Zaczynamy więc od płodów. Tu nogi, tam przecięty na pół noworodek… O, a tu czaszka i tuż obok zdjęcie jej właściciela za życia z analizą porównawczą.

W pewnym momencie weszliśmy do sali, w której eksponaty można dotykać. Przechadzałem się niepewnie. Na moment zatrzymałem się nad uschniętą ręką.

– Można dotknąć – zachęcił krzątający się obok przewodnik.

Widząc mój brak przekonania, z uśmiechem dodał:

– To ręka 17-letniej dziewczyny…

Kiedyś w Polsce byłem na wystawie „Human Body Exhibition”, która wzbudzała niemałe kontrowersje (co było zwykłą zagrywką marketingową, bo nic kontrowersyjnego tam nie było). W Bangkoku za to się nie ograniczają – tu naprawdę są konkrety.

Na zdjęciu wejście do muzeum. W środku zdjęć robić nie można, ale jeśli chcecie zobaczyć coś więcej, skorzystajcie z Google. Moją reklamą niech będzie to, że Oli zrobiło się niedobrze i ostatnie dwie sale odpuściliśmy.

Jeżeli ktoś z Was chciałby wpaść z wizytą, podaje namiary: Bangkok, Thanon Wang Lang 

Amulet Market i Świątynia Wat Mahathat

Po wizycie w Muzeum Medycyny wystarczy przedostać się promem przez rzekę (łodzie pływają co chwila), aby dotrzeć na Amulet Market. Jak sama nazwa wskazuje, to miejsce, w którym można kupić… amulety! Niektórzy sprzedawcy mają tu sklepy z gablotami, inni sprzedają towar na małych straganach, a jeszcze inni kładą na ziemi kartonowe pudełko, które służy za półkę, siadają na krawężniku i czekają na klientów.

Brzmi bardzo tajemniczo i dość nietypowo. Zapewne wielu z Was ma teraz przed oczami wielki targ pełny handlujących magów. To niestety tak nie wygląda i jadąc z takim nastawieniem, można się rozczarować. Mimo to sam nie czułem się zawiedziony. Wypatrywałem ciekawych detali. Mnicha, który targuje się przy zakupach. Sprzedawcy, który pod lupą ogląda jeden ze swoich produktów. Kota, który zajął miejsce w jednej z gablot i ucina sobie drzemkę. Uwielbiam wyłapywać takie rzeczy w podróży.

Tuż obok amuletowych kramów znajdziecie wiele świątyń. My przypadkowo trafiliśmy do Wat Mahathat – typowej, buddyjskiej świątyni. Zupełnie nie planowaliśmy tam wchodzić, ale kręciliśmy się bez celu, pobłądziliśmy i nagle trafiliśmy do bramy głównej. Świątynia oficjalnie była już zamknięta, ale jestem typem gościa, który wchodzi na pewniaczka. Najpierw zapuszczam żurawia, a potem robię pięć kroków do przodu. Następnie jeden krok do tyłu i znów pięć kroków do przodu. Jeżeli po kilku minutach nikt mnie nie przepędza, to już śmiało, pewnym krokiem przechadzam się po danym miejscu. Tak też było i tym razem. Świątynia praktycznie tylko dla nas, przy zachodzącym słońcu.

Właściwie to jest moja ogólna rada na życie: Lepiej najpierw coś zrobić i później ewentualnie przepraszać, niż najpierw pytać o zgodę, by – nie daj Boże – okazało się, że nie możesz tego zrobić.

Tak wyglądały nasze pierwsze dwa dni w Tajlandii. Bangkok zaprezentował się z najlepszej strony, pokazując wszystkie rzeczy, w których jest dobry. Zakręcił mi w głowie i przypomniał, dlaczego tak go lubię. Trzeciego dnia ruszyliśmy do Lop Buri na festiwal małp, ale do Bangkoku przyszło nam jeszcze wrócić dwukrotnie.

https://zyciejestpiekne.eu/wp-content/uploads/michalmaj-03.jpg

Dzięki za przeczytanie wpisu. Będę wdzięczny, jeżeli udostępnisz do innym w social media lub napiszesz poniżej w komentarzach, co o tym myślisz. Twoje zaagnażowanie naprawdę dużo dla mnie znaczy.

Michał Maj podpis

KOMENTARZE CZYTELNIKÓW