Jak organizowałem swoją pracę w czasie podróży?
Tak jak Wam wspominałem w poprzednim wpisie, po krótkiej przerwie postanowiłem wrócić do serii wpisów na temat pracy zdalnej w drodze. Podróżowanie po Meksyku połączone z wypełnianiem codziennych obowiązków zawodowych było świetnym doświadczeniem, z którego sporo wyciągnąłem i na pewno jeszcze będę chciał powtórzyć taki styl życia.
W serii pojawiły się dotychczas następujące artykuły:
Dzisiaj chcę Wam opowiedzieć o tym, w jaki sposób organizowałem swoją pracę w podróży. Będąc w Meksyku, ciągle się przemieszczałem, więc odpowiednia organizacja oraz nawyki były niezbędne do tego, żeby wszystko hulało jak należy. Co ciekawe, z perspektywy czasu widzę, że miesiące spędzone w Meksyku były dla mnie najbardziej produktywnym okresem w tym roku! Mimo że często pracowałem z laptopem na kolanach, przesiadywałem z komputerem w barach, a czasem nawet nie miałem Internetu, to pracowałem DUŻO EFEKTYWNIEJ. Przyznam szczerze, że tworzę ten wpis także po to, żeby pomóc sobie. Ostatnio zastanawiałem się, w jaki sposób zapewnić sobie podobne warunki do pracy w domu. Przyjrzenie się mojemu „dniowi pracy” z Meksyku może mi w tym pomóc.
Tło mojej pracy
Zanim zacznę wypisywać zwyczaje i nawyki, muszę opisać „tło”, które będzie lekkim wprowadzeniem. Nie wszyscy bowiem śledzą regularnie mojego bloga. W wielkim skrócie:
- Prowadzę swoje małe studio graficzne. Robię strony internetowe, identyfikacje wizualne i w zasadzie wszystkie inne cuda graficzne: od tła do Facebooka, po skład książek.
- Część zadań wykonuję sam, ale część także deleguję innym. Mam sprawdzone osoby, z którymi współpracuję.
- W trakcie wyjazdu działałem głównie ze stałymi klientami, z którymi mam już wyrobiony styl pracy.
- Mam też stałe zlecenia, np. opiekę nad stroną internetową dla klienta zagranicznego. Wymagają one mojej reakcji na ewentualne zmiany/awarie/aktualizacje wciągu 24 godzin. Tego typu zadania miałem w pełni oddelegowane – wykonywali je wspaniali programiści, z którymi współpracuję.
- Moja praca zdalna miała być przyjemnością, a nie obowiązkiem. Obiecałem sobie, że nie będę spinał się zleceniami, dlatego brałem tylko takie, co do których wiedziałem, że nie przyniosą dużej ilości stresu. Unikałem np. zleceń „na wczoraj” i zawsze podawałem klientom realny termin zakończenia prac. Zostawiałem sobie duży zapas i w zasadzie zawsze się wyrabiałem.
- Nie miałem spiny finansowej. Na wyjazd odłożyłem pieniądze wcześniej. Nie siadałem więc do komputera z myślą: „muszę teraz popracować, bo za tydzień skończą mi się pieniądze”. Nie wyobrażam sobie takiej sytuacji.
Więcej o pracy zdalnej możecie przeczytać w poprzednich wpisach z serii. Linki znajdziecie powyżej, a tymczasem przejdźmy do nawyków i zwyczajów, które pozwalały mi łączyć rozwój zawodowy i podróże.
1. Zaczynałem dzień wcześnie rano
Zazwyczaj wstawałem ok. 6.00-6.30. Miałem czas na to, żeby ogarniać bieżące sprawy. Najpierw zajmowałem się mailami i ewentualnymi telefonami. Ze względu na 7-godzinną różnicę czasu między Meksykiem a Polską, musiałem to załatwiać w pierwszej kolejności, aby złapać jeszcze ludzi w biurach.
To było bardzo dobre podejście, bo w krótkim bloku czasu (ok. pół godziny) byłem w stanie ruszyć wszystkie tematy, odpowiedzieć na wszystkie wiadomości i „pchnąć” wszystkie sprawy do przodu. W Polsce często „rozwalam” to na cały dzień: tu odpiszę na jednego maila, tu porobię coś większego, za chwilę znów mail itd.
Praca z Meksyku miała jeszcze jedną, wielką korzyść: nikt do mnie nie dzwonił. Nie odbierałem żadnych połączeń telefonicznych, bo kosztowały one majątek, a jak trzeba było, to oddzwaniałem do klientów ze Skype’a w dogodnym czasie. Zresztą, tych rozmów było naprawdę mało, jakieś 80% spraw załatwiałem mailowo.
Zazwyczaj ok. godziny 9 kończyłem pracę. Szedłem na śniadanie i miałem już większość spraw załatwionych. Po śniadaniu zwiedzaliśmy dane miasto lub ruszaliśmy w kolejne miejsce.
2. Jeden luźniejszy dzień w tygodniu
Zazwyczaj raz w tygodniu robiłem sobie dzień bez zwiedzania. Ten dzień poświęcałem na dłuższą pracę. Chodziło nam w zasadzie o dwie kwestie. Po pierwsze, gdy podróżujesz dłużej i ciągle się przemieszczasz, to siłą rzeczy potrzebujesz chwili wytchnienia. Nicnierobienia. Czasu na przeczytanie książki, niespieszny spacer. Po drugie, niektórych z moich zadań nie byłem w stanie robić na raty. Są takie taski, jak np. projektowanie strony www, na które potrzebuję dłuższego bloku czasowego. Siadałem sobie wtedy na te 6-8 godzin i pracowałem w pełnym skupieniu.
Wiedziałem, że mam ograniczony czas i nie mogę tego zrobić następnego dnia, bo np. jadę na wulkan, a projekt oddać muszę. Dzięki temu w te 6-8 godzin robiłem dużo więcej niż w normalnych okolicznościach. Wysyłałem projekty klientom do akceptacji, a ci zazwyczaj potrzebowali kilku dni na przemyślenie tematu i odpowiedź. Wtedy też kombinowaliśmy jakieś ciekawsze aktywności czy pokonywaliśmy dłuższe dystanse.
3. Proces kreatywny na papierze
Projektowanie graficzne wymaga jakiegoś pomysłu. Żeby na niego wpaść, trzeba chwilę podumać. W podróży odkryłem, że najlepiej myśli się nad papierem. Zanim siadałem do Photoshopa, to zastanawiałem się nad „wizją” danego projektu. Spacerując po plaży, chodząc po górach, jadąc meksykańskim autobusem, analizowałem dane zlecenie w głowie. Następnie robiłem sobie wstępny szkic na kartce. Dzięki temu, gdy siadałem do komputera, zazwyczaj już wiedziałem, co chcę robić, i miałem na to konkretny plan.
Podobnie działo się z blogiem. Notowałem wszystkie pomysły na wpisy, a w tablecie robiłem sobie wstępne notatki. Gdy siadałem przed klawiaturą, słowa same przelewały mi się przez palce, bo miałem je już wcześniej przemyślane. Artykuł był już „napisany” w głowie, a teraz trzeba było go tylko przepisać.
Będąc w Polsce, często marnuję czas na „szukanie inspiracji”. Przeglądam kolejne strony z ładnymi projektami i szukam Świętego Graala, zamiast po prostu siąść i zrobić daną rzecz.
4. Trudne warunki pracy
Często pracowałem w trudnych warunkach. Nie zawsze miałem wygodny stół i krzesło. Czasem była to komoda + stołek w pokoju, czasem pracowałem na łóżku, a czasem przy hostelowym stole. Nie zawsze miałem też kubek kawy – a przecież w Polsce nie wyobrażam sobie zacząć pracy bez ukochanej kawusi. Bez niej jestem nie do życia! Podobnie ze śniadaniem. W Polsce najpierw jem śniadanie, a później dopiero biorę się za obowiązki. W Meksyku było to odwrócone: najpierw pracowałem, a potem szedłem na śniadanie i kawę.
Teraz tak sobie myślę, że praca na niewygodnym krześle w Meksyku nawet zwiększała moją produktywność. Wiem, że było to niezdrowe dla moich pleców, ale często nie miałem wyjścia. Dzięki temu motywowałem się i wykonywałem zadania dużo sprawniej. Gdy rozsiadamy się w wygodnym fotelu, to częściej wchodzimy na Facebooka czy YouTube’a. Jest mięciutko, wygodnie i nie trzeba się spieszyć…
Kurczę, to naprawdę działało i zastanawiam się, czy nie zmienić tego zwyczaju kawowo-śniadaniowego tutaj w Polsce. Często chcemy tworzyć idealne warunki pracy: biurko musi być posprzątane, kawa musi być w ulubionym kubku i koniecznie musi grać ulubiona muzyka. Zamiast po prostu robić swoje, rozciągamy pracę w czasie i rozczulamy się nad sobą.
5. Praca offline
Mimo że w Meksyku byłem prawie 3 miesiące, to nie zdecydowałem się na zakup pakietu Internetu. Na początku nie był mi potrzebny, bo pierwsze tygodnie miały być czystym urlopem. Później jakoś tak udawało nam się trafiać na dobre Wi-Fi, a jeszcze później uznałem, że pakiet nie ma sensu. Myślę, że była to dobra decyzja, bo dzięki temu nie zaprzątałem sobie głowy sprawami firmowymi w wielu miejscach, w których nie powinienem tego robić. Zawsze to kusi, żeby sprawdzić maila.
Czasem jednak zdarzały się miejsca, w których nawet Wi-Fi sprawiało problem. Tak było np. w miejscowości Punta Zicatela, gdzie spędziliśmy 2 tygodnie. Internet był, ale pozostawiał wiele do życzenia. Nie było opcji odpalenia sobie filmu na YouTubie. Oczywiście na początku wkurzało mnie to, ale teraz, z perspektywy czasu, widzę, że to było dobre. Częściej pracowałem nad projektami offline. Nawet nie wiecie, ile rzeczy można zrobić bez połączenia z siecią! Raz dziennie szedłem do jednej z knajp i wysyłałem pliki lub pobierałem coś, co było mi niezbędne do pracy kolejnego dnia (np. zestaw ikonek). Miałem swoje dwie ulubione knajpki. W jednej ziomeczek już mnie rozpoznawał, więc gdy widział mnie na horyzoncie z laptopem pod pachą, zaczynał parzyć kawę :)
Na dłuższą metę te rzeczy były męczące i, jak już kiedyś pisałem, cieszyłem się na powrót do Polski, do pewnej normalności. Ostatnio mam jednak problem z produktywnością i czuję, że czas w pracy ucieka mi przez palce. Szukałem przyczyny takiego stanu rzeczy i myślałem, jak to poprawić. Wtedy przypomniałem sobie, jak sprawnie pracowałem w Meksyku, i zacząłem się zastanawiać, czy podobnych nawyków nie da się wprowadzić w Polsce…
A może macie jeszcze jakieś metody na lepszą organizację?
KOMENTARZE CZYTELNIKÓW